Dzień dobry! Cześć! Tutaj Karolina Bednarz z Tajfunów, a przed nami pierwszy standardowy odcinek Tajfunowych przypisów, czyli naszego tajfunowego podcastu o Azji. Jeśli nie wiecie, o co chodzi, dlaczego podcast ma taką, a nie inną nazwę i po co w ogóle to wszystko, to zachęcam do odsłuchania naszego podcastowego wstępniaka, czyli odcinka pod tytułem: „Przypisy – to ktoś to w ogóle czyta?”.
A jeśli tajfunowo-przypisowy-wstęp za Wami, to zachęcam do zrobienia sobie kawy lub herbatki albo do wyjścia na dłuższy spacer. Obiecywałam dziewczynom z tajfunowego zespołu, że każdy odcinek będzie trwał max 30 minut, ale znając mnie i moje gadane, wyjdzie pewnie z tego jakaś godzina. No ale zobaczymy. W razie czego mam nadzieję, że zostanie mi to wybaczone.
Długo zastanawiałam się nie tylko nad tym, o czym miałby być podcast, o który tyle z Was dopytuje od miesięcy. Ale nurtowało mnie przede wszystkim, od czego powinnam zacząć taki cykl podcastów. W mojej głowie ciągle kołatał pierwszy wykład na moich studiach, który na samym początku moich studiów w mojej dziewiętnastoletniej głowie troszkę ponaruszał zabetonowane stereotypy i utarte schematy myślenia.
Zacznę więc tak, jak zaczęła się moja japonistyczna przygoda.
Wyobraźmy sobie mapę świata, taką, jaką kojarzymy ze szkoły. Na środku Polska, Europa, Azja po prawej stronie, Ameryka po lewej. Japonia czai się na samym krańcu, daleko na wschodzie. Daleko, na wschodzie; w głowie automatycznie pojawia się hasło: „Daleki Wschód” i kiedy patrzymy tak na naszą mapę, nie wygląda na to, żeby można było ten kawałek nazwać inaczej.
Ale wyobraźmy sobie teraz mapę świata, ale z amerykańskiej szkoły. Po prawej, na wschodzie, jest Europa, po lewej, na zachodzie Azja. Po przekroczeniu Pacyfiku Japonia to najbliższy kawałek Azji. Bliska Azja? Bliski Zachód? Coś zaczyna zgrzytać. No bo to przecież Daleki Wschód, nie żaden Zachód, o co tutaj chodzi?
„Daleki Wschód” jest na wschodzie tylko wtedy, gdy patrzymy z naszej europocentrycznej perspektywy. Ale centrum świata wcale nie tkwi w Europie, więc i my nie mamy prawa stawiać się siłą w jego centrum. „Daleki” ma sens tylko wtedy, gdy faktycznie mamy do danego miejsca daleko – ale mieszkańcy Sachalinu, Filipin, Wietnamu czy Tajwanu wcale do Japonii i innych miejsc określanych mianem „Dalekiego Wschodu” nie mają daleko. Ba, nawet nim są. Daleko ma także drugie znaczenie nacechowane emocjonalnie. „Daleki” to niezrozumiały, a wręcz niedający się zrozumieć. Dziwny, egzotyczny. Przestrzegam od razu przed używaniem słowa „egzotyczny” – jedna z moich wykładowczyń powtarzała, że jedyną rzeczą, która może być egzotyczna, jest „egzotyczny sok”, „exotic juice”, jak mówią Brytyjczycy na sok, który my nazywamy multiwitaminowym.
Co jest nie tak z „egzotycznym”? Bo tak jak „daleki” narzuca nam od razu całą siatkę skojarzeń: widzimy dżunglę, a w niej plemiona wykonujące niezrozumiałe dla nas tańce. Albo pustynię i przecinającą je karawanę. Tudzież palmę ciężką od kokosów pochylającą się niebezpiecznie nad białym drobnym piaskiem i przejrzystym turkusowym oceanem. Normą – w naszym przekonaniu ogólnieprzyjętą na całym świecie – jesteśmy my, kultura europejska oparta na korzeniach judeochrześcijańskich. A wszystko, co znajduje się poza tą normą jest tym niezrozumiałym, egzotycznym Innym.
W jakimś stopniu jest to zrozumiałe – cofnijmy się o setki, może i tysiąc lat wstecz. Raz na jakiś czas europejska arystokracja ma kontakt z dobrami przywiezionymi z dalekich krain, które miesiącami podróżowały razem z kupcami Jedwabnym Szlakiem. Pamiętajmy, że kupcy podróżowali tylko na relatywnie krótkich odcinkach i sprzedawali swoje dobra dalej, niemalże nikt nie jechał bezpośrednio z Paryża do chińskiego Xi’an. Azja istniała tylko w zbiorowej wyobraźni jako kraina nie z tej ziemi – poza jakimś artefaktem, przedmiotem, przyprawą, nie było w niej nic namacalnego. Kolejne wieki tylko powielały te opowieści – o Azji pisali greccy i rzymscy filozofowie, pierwsi wielcy podróżnicy pokroju Marco Polo. Azja z zapisków irlandzkiego mnicha z VII wieku, który pisał przede wszystkim o Ziemi Świętej to „dziwne, demoniczne miejsce, gdzie ludzie wykazują groteskowe perwersje”[1]. A późniejsze imperialistyczne podboje europejskich mocarstw jeszcze bardziej przyczyniły się do tego, że zakorzenił się w nas obraz dziwnych niezrozumiałych ludzkim rozumem krain.
Słowo „egzotyczne” to echo tej kolonialnej przeszłości, kiedy to z jednej strony określano podbijane narody jako gorsze i mniej rozwinięte, ale z drugiej strony próbowano wypromować pochodzące z niej produkty, rozbudzając nasze fantazje o dalekich krainach. Egzotyczne przyprawy, egzotyczne materiały, z czasem też egzotyczne podróże. Określenie kraju mianem „egzotycznego” nie ma nam pomóc w zrozumieniu jego mieszkańców, w zastanowieniu się, z jakimi problemami się borykają i jak my się do tego problemu przykładamy. „Egzotyczny” cel podróży pozwala nam potraktować jakiś kraj jak bufet, z którego wybieramy tylko co bardziej kusząco wyglądające kąski, nawet jeśli w ogóle nie odzwierciedlają tego kraju, albo wręcz są to tradycje wykreowane po to, żeby je można było sprzedawać, owinięte w egzotyczną marketingową papkę.
Może część z Was kręci teraz głowami i myśli sobie, no dobra, ale co w tym złego? Świetnie ujęła to Chimamanda Ngozi Adichie, nigeryjska pisarka, mówiąc o „niebezpieczeństwie jednej opowieści”. W swoim słynnym TED talku[2] opowiada o tym, jak łatwo, nie tylko jako dzieci, dajemy się ponieść różnym wpływom i opowieściom, na temat tego, jaki jest świat. To kwestia reprezentacji, nadawania wagi ludziom, kulturom, historii, która jest dla nich istotna, a nie ta, która dla nas jest ciekawsza, barwniejsza, ciekawsza. Kiedy ciągle słyszymy o tym, że dzieci w Afryce głodują, nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić ludzi wykraczających poza tę narrację. Adichie wspomina podczas swojego wykładu o tym, jak koleżanka z pokoju w akademiku wypytywała ją, gdzie nauczyła się tak dobrze angielskiego (który jest oficjalnym językiem w Nigerii) i chciała wysłuchać jej plemiennej muzyki i zdziwiona była, że ta zasłuchuje się Mariah Carey. Jak mówi Adichie: koleżanka patrzyła na nią z mieszanką protekcjonalności i dobroduszności. I nie mogła sobie wyobrazić, że ktoś z Afryki, kontynentu, który kojarzył się jej tylko z całą plagą nieszczęść, mógłby być w jakimkolwiek stopniu podobny do niej, młodej białej Amerykanki.
Powtarzamy mity o wielu krajach, często mieszając to, co „egzotyczne” z… pogardą. Też chcemy być odkrywcami, ale tak jak dawni kolonialni odkrywcy, chcemy posmakować tylko tego, co piękne, liznąć ten kraj po powierzchni, żebyśmy mogli potem opowiadać, jak to byliśmy w Indiach i zostaliśmy oświeceni, znaleźliśmy miłość na kursie jogi na Bali, mieszkaliśmy w luksusowym hotelu w Singapurze czy zobaczyliśmy gejsze w Kioto. Powtarzamy i w czynach i w słowach i w wyobrażeniach cykl niczym z filmu „Jedz, módl się, kochaj”.
Nie ma nic w złego w smakowaniu tego, co w innej kulturze wydaje się nam fascynujące. Ale nikt nie mówi o tym, że polski schabowy jest egzotyczny, o egzotycznej wycieczce do Zurychu, o egzotycznym jedzeniu w Sztokholmie, nawet jeśli jest całkowicie inne od tego, do jakiego przywykliśmy. „Egzotyka” jest blisko połączona z kolonialną historią, mówimy tak o Azji, zwłaszcza wschodniej, o Afryce, o całym tak zwanym globalnym „Południu”. Zachęcam do tego, żeby poszukać innych określeń, żeby zacząć kwestionować obrazy, którymi jesteśmy bombardowani, bo Japonia to naprawdę kraj, który ma do zaoferowania o wiele, wiele więcej niż bycie „krainą gejsz i samurajów”, jak reklamuje ją jedno z polskich biur podróży.
Wróćmy jeszcze do tego, co mówiła Adichie. Ujmowanie całej kultury, całego narodu w jedną prostą opowieść to odbieranie tym ludziom człowieczeństwa. W Tajlandii szukamy tanich masaży i dobrego street foodu, a nie osób, z którymi moglibyśmy porozmawiać i pójść razem na piwo. Na Bali przesiadujemy w hipsterskich knajpkach, a nie próbujemy zastanowić się, czy nasza obecność jest tam w ogóle mile widziana. „Daleki Wschód” zlewa się w jedno, tak jak wszystkie te „egzotyczne” krainy. Jak mówiła Adichie o wyobrażeniu Afryki w europejskich czy amerykańskich mediach (celowo unikam określenia „zachodnie”, choć czasami jest to bardzo trudne”:
„Gdybym nie dorastała w Nigerii i całą moją wiedzę na temat Afryki czerpała z obrazów w mediach, wiedziałabym tylko tyle, że Afryka to miejsce pełne pięknych krajobrazów, pięknych zwierząt i nierozumiałych ludzi, bezsensownych wojen, śmierci z biedy i AIDS, miejsce, które nie potrafi mówić za siebie i czeka na ocalenie przez białego cudzoziemca”.
Niebezpieczeństwo, jakie niesie ze sobą pojedyncza historia, dotyczy każdego kraju, każdego kawałka świata i każdego człowieka. Kiedy jechałam po raz pierwszy do Indii, słyszałam od znajomych, że to niebezpieczne, że na pewno zostanę zgwałcona i nie wrócę stamtąd cało. Gdy jechałam do Korei Północnej, wszyscy czekali na moje opowieści o ciemiężonej szarej ludzkiej masie, która nie potrafi myśleć krytycznie, a nie na historyjki o śmiejących się paniach na targu. Jako Europejka odziedziczyłam władzę do kreowania tej narracji, do decydowania o tym, jak mówimy o ogromnych połaciach świata, zakładając, że wszyscy będą się tych definicji trzymać i będą odgrywać te role, które chcę, żeby odgrywali. Wykorzystujemy tę władzę do sprzedawania marzeń o podróżach, promowania filmów, mody, ale też do wyzyskiwania setek milionów ludzi, którzy są dla nas jedynie „tanią siłą roboczą”, gdzieś tam na egzotycznym Dalekim Wschodzie i którzy pomagają nam realizować nasze fantazje o egzotycznych krainach – między innymi jako rzesza ludzi zatrudniona w kawiarniach, hotelach i całym przemyśle masowej turystyki. Tą władzą, która ignoruje jak naprawdę się tym ludziom żyje i czy nasza obecność jest tam w ogóle mile widziana, odbieramy tym ludziom podmiotowość i prawo do mówienia o sobie. Trudno o większą przemoc.
Nie raz słyszałam o tym, że Japończycy to dziwny naród – jakieś wygibasy w telewizji, dziwnie ubrane gwiazdy pop, automaty z używanymi majtkami, których nikt nigdy nie widział, ale każdy jest przekonany, że wie, gdzie je znaleźć. Na podstawie książki japońskiego autora czy filmu koreańskiego reżysera dochodzimy do wniosku, że to są totalnie pokręcone kraje, nie do zrozumienia, tak jakbyśmy nie wiedzieli, co to „Teksańska masakra piłą mechaniczną” czy „American Psycho”, no bo przecież z naszego kręgu kulturowego nigdy nie wychodzą żadne okrutne, dziwne i pochrzanione rzeczy…
No ale przecież to Orient, to całkowicie inny stan umysłu, powtarzamy. To dziwna kraina, której nie da się pojąć rozumem, mówimy. Jedziemy tam odpocząć w cieniu palm czy skąpani w dźwięku śpiewających późnym latem cykad w ogrodzie jakiegoś japońskiego klasztoru. Trudno widzieć coś złego w określeniu „orientalny”, kiedy studia na prestiżowych uczelniach na temat Japonii, Korei i wielu innych krajów Azji odbywają się na wydziałach orientalistycznych. Tak, i to w XXI wieku! Dobrze, że nie nazywają się studiami egzotycznymi, albo studiami nad barbarzyńcami. Coraz bardziej odchodzi się od tego na całym świecie, no ale cóż. I żeby nie było, że to Polska jest jakaś zacofana – na Oksfordzie kilka lat temu też kończyłam Oriental Studies.
Czym jest w ogóle ten Orient? Zacznę może od obrazu, który pewnie wielu z nas ma w głowie: Jedwabny Szlak, japoński mnich zen, kaligrafia, ikebana, ceremonia parzenia herbaty. Istnienie ponad przyziemnymi zmartwieniami, coś, czego chcielibyśmy doświadczyć, żeby uciec choćby na chwilę od naszej rzeczywistości. I nie chcę nikogo tutaj boleśnie sprowadzać na ziemię, ale codzienność Japończyków, Chińczyków czy Wietnamczyków nie różni się wiele od naszej rzeczywistości. Tak, jemy inne jedzenie, mówimy innymi językami i różnią nas niektóre zwyczaje. Ale na co dzień martwimy się o bardzo podobne rzeczy: bo dziecko nie lubi chodzić do przedszkola, bo nie czujemy się najlepiej i martwimy się o swoje zdrowie, bo szef jest dupkiem, ale boimy się odejść z firmy, bo a nuż nie znajdziemy nowej pracy. Nie mówiąc już o tym, że żyjemy w zglobalizowanym świecie, co świetnie widać przy okazji pandemii – jesteśmy zestawem naczyń połączonych. Wiele z problemów, takich jak przemoc wobec kobiet, to problemy całego świata – bez względu czy mówimy o Polsce, Stanach Zjednoczonych, Nigerii czy Japonii. Ignorując to wszystko i sprowadzając miliardy ludzi to kilku etykiet, odbieramy im ich człowieczeństwo. I zakładamy, często nieświadomie, że nie musimy wcale się na przykład o Azji Wschodniej uczyć – przecież jeśli wiemy coś tam o Chinach i coś tam o Japonii, to rozumiemy już cały Orient, cały Daleki Wschód. No bo Chiny czy Japonia, co to przecież za różnica.
Ale Azja Wschodnia to nie monolit. To setki, tysiące narodowości, języków, kultur, zwyczajów. To wewnętrzne konflikty, różne systemy polityczne, nierozpracowane traumy. Ale także całe morze fascynujących legend, opowieści, tradycji: zarówno tych bardzo lokalnych, jak i tych, które łączą większe rzesze ludzi. To różne religie, alfabety, literackie kanony. Japońska literatura to nie tylko Murakami czy Kawabata, indyjskie filmy to nie tylko Bollywood, a Indonezja to nie tylko Bali. Tak jak Polska to nie to samo co Niemcy, ani nie to samo co Czechy czy Ukraina. Polskie jedzenie to nie to samo co jedzenie hiszpańskie. Nie każdy Polak rozumie rosyjski… i tak dalej. A gdybyśmy żyli w alternatywnej rzeczywistości, w której to my jesteśmy dla Japończyków Dalekim Zachodem, musielibyśmy na co dzień zderzać się z takimi założeniami ze strony milionów ludzi, odgrywać te sztuczne role, żeby mieć za co żyć. I podejrzewam, że wielu z nas na pewno by to zabolało – nawet jeśli mowa byłaby tylko o stereotypach i symbolach, bez dodatkowej potężnej warstwy władzy politycznej i ekonomicznej.
Skąd w ogóle wzięło się to określenie: „orientalnych” czy „orientalistycznych” studiów, które miały pomóc zrozumieć kolonizatorom działania i psychikę podbijanych narodów, ale także lepiej koloniami zarządzać. Wrzucenie wszystkich do jednego worka, wymazanie ich języka, religii, zwyczajów, imion – często oficjalnie, kiedy to wymuszano naukę po angielsku czy po holendersku na terenie konkretnych kolonii – miało służyć białym kolonizatorom. Nikt nie zastanawiał się, czy ma to związek z prawdą i jakie skutki będzie miało dla mieszkających w tych koloniach osób.
Czerpiemy wiedzę o Azji często z przestarzałych źródeł – ba, sięgają do nich często nawet wykładowcy na „orientalistycznych” wydziałach. W tematyce japońskiej na mało orientalizującym podium postawiłabym między innymi „Chryzantemę i miecz” Ruth Benedict – książkę, którą Benedict napisała podczas wojny, żeby pomóc zrozumieć amerykańskiemu rządowi działania Japończyków, nie mówiąc po japońsku a ni nigdy wcześniej nie będąc w Japonii. Co ciekawe, retorykę „orientu” przejął imperialistyczny rząd Japonii podczas drugiej wojny światowej, nazywając tak resztę Azji i argumentując tym samym sensowność swoich działań – twierdząc, że to wszystko po to, żeby nieść kaganek oświaty i pomóc w rozwoju tamtejszej cywilizacji, nic więcej[3].
Kiedy mówię „orientalny”, w głowie pojawiają się bardzo konkretne obrazy: kadzidła, gong w świątyni, jaki, pole ryżowe, aśram. Ale ten „orientalizm”, zwłaszcza w XX wieku, obecny jest w narracji o Azji także na inne sposoby. Spotkałam się niedawno z określeniem „technoorientalizmu” i „dziwacznego orientalizmu”[4] i wydaje mi się, że te dwa określenia świetnie opisują nasze podejście do Japonii. Nadal jest to takie samo wrzucanie do jednego worka, nadal jest to traktowanie po powierzchni, nadal jest to odbieranie tym ludziom ich głosu i wtłaczanie ich w takie ramy, w jakich my widzimy – teraz tylko zamiast tybetańskiego klasztoru, widzimy tętniące neonami ulice tokijskiej dzielnicy Shinjuku. Świetnym przykładem takiego orientalizującego spojrzenia jest zresztą film, którego akcja się właśnie tam toczy: „Między słowami”, w oryginale „Lost in translation”. Jest dziwnie, jest niezrozumiałe, jest egzotycznie. To jeden z serii wielu obrazów, który zakodował w naszych głowach, że jest to kraj, którego nie da się objąć rozumem, więc nawet nie warto próbować. W 2020 roku Japonia jest czymś na wzór mema: kraj dziwaczny, obrzydliwy i fascynujący zarazem. I na tym dla wielu osób spotkanie z Japonią się kończy.
Edward Said w „Orientalizmie”[5] poza opisywaniem, jak europejskie imperia kreowały narrację o Oriencie, zwłaszcza w kontekście tego, co nazywamy Bliskim Wschodem, podkreśla ważną rzecz: dużą część tego orientalizowania robimy nieświadomie. Jesteśmy tak wychowani, otoczeni takimi a nie innymi obrazami, słuchamy takich, a nie innych historii. Nie mam zamiaru wytykać teraz nikogo palcem, bo każdy z nas egzotyzuje i stereotypizuje – chodzi o to, żeby umieć się złapać, gdy zaczyna się to robić. Gdy w głowie zaczynają się pojawiać skojarzenia: islam = terroryzm, Indie = gwałty, Indonezja = dżungla, Bangladesz = bieda. Orient nie jest prawdziwym miejscem, nie znajdziemy go na mapie. Jest konstrukcją naszej zbiorowej europejskiej wyobraźni, a orientalizm według Saida to nasza dominacja, rekonstrukcja i posiadanie autorytetu nad tym, co nazywamy Orientem – czyli de facto nad potężnym kawałkiem świata. To definicja, która ma na celu budowanie ścian, zamiast szukanie porozumienia. Pomaga nam też odwracać wzrok i nie myśleć o wyzysku, który nadal ma miejsce – w masowej produkcji ubrań i przedmiotów, w masowej turystyce, i tak dalej.
Japonia jest w wielu aspektach wyjątkiem w morzu orientalnych i deprecjonujących skojarzeń, które mamy z wieloma krajami Azji: które często kojarzą się nam z brudem, tłokiem, smogiem, niebezpieczeństwem, wrzucaniem siłą kobiet na stos. Niezbyt interesują nas (a raczej nasze media) codzienne historie z azjatyckich państw, czasami wspomina się o nich w kontekście wielkich protestów, igrzysk czy ekonomicznych analiz. Japonię za to fetyszyzujemy, wybieramy bardzo konkretne miniaturowe fragmenciki z jej kultury i je wyświęcamy, a w naszej wyobraźni puchną do miana reprezentantów tego, czym Japonia jest (a raczej powinna być). Problem jest tylko jeden – to NASZE wyobrażenie o Japonii. I jeśli myślicie, że Japończycy siedzą w domach w kimonach, parzą ceremonialnie herbatę, przycinają drzewka w swoich ogrodach, a stłuczone czarki sklejają złotem, to przykro mi mówić, ale jeśli istnieje choćby taka jedna rodzina w całym kraju (w którym mieszka 120 milionów osób) to chyba tylko po to, żeby jako wyjątek potwierdzić regułę, że wcale tak nie jest.
To my chcemy decydować o tym, co jest w Japonii interesujące, co jest w niej piękne, co jest prawdziwie japońskie – wystarczy jednak porozmawiać z Japońćzykami, żeby okazało się, że oni o tych rzeczach często nie mają pojęcia, nie czytali żadnych esejów o japońskiej estetyce i innych domniemanych japońskich zwyczajach. Nasza fascynacja na temat japońskiej kultury bardzo często skupia się na odchodzących w niepamięć niszowych odłamach japońskiej wysokiej kultury – ceremonia herbaciana, kaligrafia, ikebana. I nie ma nic w tym złego, ale pamiętajmy, że to ułamek ułamka japońskiej kultury.
Jeśli ktoś nie interesuje się Japonią na tyle, żeby przedrzeć się przez dziesiątki książek na jej temat albo nie spędzi tam odpowiednio dużo czasu, wyjście poza ten obraz może być bardzo trudne. Jakie obrazy Japonii mamy w naszej kulturze? Cały szereg poradników o tym, jak być szczęśliwym jak Japończyk, Chryzantema i miecz Benedict, Wyznania gejszy czyli mocno egzotyzująca powieść o gejszach amerykańskiego autora, Ostatni samuraj z tomem Cruisem o tym, jak biały cudzoziemiec uczy Japończyków, jak żyć zgodnie z ich własnymi tradycjami. W tym kontekście przypomina mi się od razu Alex Kerr i jego Japonia utracona[6], zbiór esejów o japońskiej kulturze, z którego tak, można się wiele dowiedzieć, ale który mocno trąci orientalizującą pogardą. Nie, Japończycy nie utracili Japonii, ani Japonia siebie sama nie utraciła. Wyobraźcie sobie, że przyjeżdża do nas ktoś ze Stanów i płacze za husarią i każe nam jeździć konno, bo to jest prawdziwa polska tradycja i nie rozumie, dlaczego my już jej nie kultywujemy. Kerr zachowuje się momentami podobnie, lamentując zanikanie japońskich tradycji. Tak, szkoda, że jest coraz mniej rękodzieła i rzemieślników. Ale mówi to facet, który para się handlem antyków i mieszka sobie w luksusie w starej świątyni pod Kioto. Pamiętajmy o tym, zanim potraktujemy jego słowa jako prawdę objawioną. Albo tak naprawdę słowa jakiegokolwiek znawcy, który twierdzi, że „odkrył” i „poznał prawdziwą” Japonię czy tak naprawdę jakikolwiek inny kawałek świata.
Wróćmy jeszcze do tej nieszczęsnej „Chryzantemy i miecza”. Benedict pisze w pewnym momencie:
„Japończycy są w najwyższym stopniu agresywni i nieagresywni zarazem, kultywują jednocześnie militaryzm i wartości estetyczne, potrafią być i zuchwali, i uprzejmi, sztywno przestrzegać zasad i łatwo dostosowywać się do nowych warunków. Podporządkowują się innym, a jednocześnie są urażeni, gdy ktoś nimi próbuje powodować; są lojalni i zdradzieccy, odważni i nieśmiali, konserwatywni i otwarci na nowości. Przykładają ogromną wagę do tego, co ludzie myślą o ich zachowaniu, a zarazem mają wielkie poczucie winy, choć o tym, że popełnili błąd, inni nie wiedzą”.
Nie brzmi to bardzo podobnie do tego, jak przez kolejne dziesięciolecia przedstawiani byli Japończycy w kulturze popularnej i w mediach? Przypomnijmy – książka powstała w 1946 roku, Benedict nie była nigdy w Japonii, udało się jej porozmawiać tylko z internowanymi Japończykami. Uznała kryzysowy moment w historii (przegraną wojnę) za normalny stan rzeczy[7], uznając przy tym działania imperialistycznego rządu i jego propagandę za równoważną japońskiej kulturze. Said w „Orientalizmie” skupiał się na tym, jak Europejczycy postrzegają Azję, a zwłaszcza region, który nazywamy „Bliskim Wschodem” Benedict powiela mieszankę pogardy i niezrozumienia i fascynacji Amerykanów, którzy patrzyli na to, co dla nich było Zachodem, a dla nas „Dalekim Wshodem”. To książka, która stanowiła fundament japonistycznych studiów na całym świecie i echa tego widać w tym, jak piszemy i mówimy o Japonii do dziś. Benedict „odkryła”, czy wręcz wymyśliła Japonię, którą Ameryka właśnie zaczęła okupować, Japonię wdzięczną za to, że może być wreszcie zaopiekowana przez cywilizowany naród.
Poznanie innego kraju wymaga wysiłku, wysiłku nie tylko w edukowaniu się, ale przede wszystkim w kwestionowaniu obrazów, którymi jesteśmy bombardowani. To zastanowienie się, czy tak samo napisałbym o Polsce, czy tak samo bym generalizowała, że wszystkie Polski są takie i siakie, a Polacy tacy i tacy? To spojrzenie na to, jakie rzeczy są wydawane na temat kraju, który nas interesuje i zastanowienie się, dlaczego często wszystkie są do siebie podobne – i pod kątem wyboru tematu i perspektywy, ale nawet od strony graficznej (ach te wszystkie gejsze i kwiaty wiśni na okładkach japońskich powieści…). Ale to także nauka nowego języka – i nie mówię tutaj o nauce japońskiego czy koreańskiego – ale o zastanowieniu się nad tym, jak mówimy po polsku o Azji i innych kawałkach świata, o których często nie wiele wiemy. Bo wierzę, że język pomaga nam kształtować rzeczywistość.
Nie „Daleki Wschód”, a Azja Wschodnia. Nie „Orient” tylko kraje czy rejony, o których chcemy mówić, jak najbardziej konkretnie: np. Indie, a może konkretny jej region, czyli np. Kerala. Nie „egzotyczna destynacja”, ale nazwa miejsca, do którego jedziemy: kraju, wyspy, miasta. Jest to jednocześnie mała, ale i rewolucyjna zmiana. I od tego zacznijmy. A potem zapraszam na dalsze wspólne poznawanie Azji.
Dziękuję za wysłuchanie Tajfunowych Przypisów. Jak nazwa sugeruje, w opisie podcastu znajdziecie link, a w nim bibliografię do książek i artykułów, z których korzystałam przy przygotowywaniu się do tego odcinka. Zachęcam z całego serca do pozostawiania komentarzy i do dyskusji. No i do usłyszenia w następnym odcinku!
[1] Gary Okihiro in “When and Where I Enter” [w:] Jean Yu-Wen Shen Wu, Thomas Chen, Asian American Studies Now: A Critical Reader (Rutgers University Press, 2010)
[7] C. Douglas Lummis, Ruth Benedict’s Obituary for Japanese Culture, Japan Focus – The Asia-Pacific Journal, July 12, 2007, Volume 5, Issue 7, https://apjjf.org/-C.-Douglas-Lummis/2474/article.html [dostęp: 20 października 2020]
8 replies to “Tajfunowe przypisy – odcinek 1 “Azja Wschodnia, a nie „Daleki Wschód”, czyli o orientalnych fantazjach słów kilka””
hanari
Świetny podcast! Mam nadzieję, że odcinki będą się pojawiać często ❤️ sama przyjemność słuchać opowieści od kogoś tak zafascynowanego jak Pani. Oby tak dalej!
Szybko mi poszło z tym wyznaniem bo to dopiero drugi odcinek, ale Karolino, kocham Cię 🙂 tak jasno i prosto mówisz o co chodzi w orientalizmie że chyba zapiszę sobie gdzieś link do tego podcastu na potrzeby dyskusji w temacie.
Podrzucę też swoją orientalistyczną anegdotę – kolega opowiadał mi, że kupił sobie książkę byłego amerykańskiego żołnierza nt. wojny w Wietnamie i że super ciekawa, że mi poleca. Na co ja odpowiedziałam, że trochę mi już wystarczy amerykańskiej perspektywy na tę wojnę i bardzo chętnie przeczytałabym wietnamską książkę na ten temat. Odpowiedź – “A są jakieś?”. Jakby idea że Wietnamczycy też opiszą ten kawałek historii była jakaś niezwykła…
Innym uroczym współczesnym określeniem w stylu “orientu” jest spotykane w korporacyjnych kręgach “emerging countries” – to kraje Afryki, Azji i Ameryki Południowej (która chyba również wpada w kategorie egzotyki), których gospodarka rozwija się na tyle, że zaczynają być poważniejszymi graczami na arenie międzynarodowej. Bo jak wiadomo, kraj powstaje dopiero wtedy kiedy jego PKB dorośnie do odpowiedniego poziomu 😀
Coś fantastycznego. Niedawno zakupiłam kilka pozycji wydawnictwa i niebawem poświęcę się lekturze, nawet z większą ciekawością po wysłuchaniu podcastu. Uczę geografii i muszę przyznać z wielką przykrością, że materiał w podręcznikach dotyczący Azji, Chin, Japonii, Indii jest bardzo stereotypowy i cieszę się, że mogę posłuchać Pani, ponieważ bardziej odpowiada mi takie postrzeganie przedstawianego regionu przez Panią. Mam nadzieję, że kolejne odcinki dadzą mi kolejną porcję wiedzy.
P.S. Chciałabym zapytać czy wiem Pani na czym polega fenomen Chopina w Japonii i dlaczego Japończycy tak chętnie wykonują jego utwory?
Zakochałem się w Tajfunach!
Nareszcie coś mega-ciekawego nt Azji, a co najważniejsze – prowadzone i tworzone przez kompetentną osobę! CZekam na kolejne odcinki i baaardzo dziękuję za dotychczasowe!
Piękna robota i idealnie w tempo dla mnie ponieważ poznałem niedawno sympatyczną japonkę którą pragnę mile zaskoczyć jakąkolwiek wiedzą na temat kultury jej kraju
Dzień dobry! Z tej strony Karolina Bednarz i po dłuższej świątecznej przerwie witam w kolejnym odcinku „Tajfunowych przypisów”. Jeśli trafiliście lub trafiłyście tu przypadkiem i nie wiecie, o co chodzi, …
Cześć! Witam po nieco dłuższej przerwie w kolejnym odcinku „Tajfunowych przypisów”. Ostatnio opowiadałam o zen, a raczej o japońskim buddyzmie zen i o tym, dlaczego używanie tego słowa do marketingu …
Cześć! Z tej strony Karolina Bednarz i witam w trzecim już odcinku „Tajfunowych przypisów”, podcastu, w którym opowiadam o Azji, a raczej o tym, jak my ją postrzegamy (i dlaczego). …
Serwis i Sklep używa plików cookies, aby dostarczać usługi i funkcje dostosowane do preferencji i potrzeb Użytkowników Sklepu, w szczególności pliki cookies pozwalają rozpoznać urządzenie Użytkownika i odpowiednio wyświetlić stronę internetową, dostosowaną do jego indywidualnych potrzeb.
Pliki cookies mogą mieć charakter tymczasowy, tj. są usuwane z chwilą zamknięcia przeglądarki lub trwały.
Stałe pliki cookies są przechowywane także po zakończeniu korzystania ze stron Serwisu i Sklepu i służą do przechowywania informacji takich jak hasło czy login, co przyspiesza i ułatwia korzystanie ze stron, a także umożliwia zapamiętanie wybranych przez Użytkownika ustawień.
Necessary cookies są niezbędne do prawidłowego funkcjonowania strony. Ta kategoria ciastek służy wyłącznie zapewnieniu podstawowych funkcjonalności i bezpieczeństwa strony. Te ciasteczka nie zbierają danych użytkowników.
Wszystkie ciasteczka, które nie są konieczne do prawidłowego działania strony i wykorzystywane do zbierania danych użytkownika np. przez Google Analytics lub inne zintegrowane serwisy są określane jako non-necessary. Potrzebujemy Twojej zgody przed uruchomieniem tych plików cookie w naszej witrynie.
Tajfunowe przypisy – odcinek 1 “Azja Wschodnia, a nie „Daleki Wschód”, czyli o orientalnych fantazjach słów kilka”
Transkrypt
Dzień dobry! Cześć! Tutaj Karolina Bednarz z Tajfunów, a przed nami pierwszy standardowy odcinek Tajfunowych przypisów, czyli naszego tajfunowego podcastu o Azji. Jeśli nie wiecie, o co chodzi, dlaczego podcast ma taką, a nie inną nazwę i po co w ogóle to wszystko, to zachęcam do odsłuchania naszego podcastowego wstępniaka, czyli odcinka pod tytułem: „Przypisy – to ktoś to w ogóle czyta?”.
A jeśli tajfunowo-przypisowy-wstęp za Wami, to zachęcam do zrobienia sobie kawy lub herbatki albo do wyjścia na dłuższy spacer. Obiecywałam dziewczynom z tajfunowego zespołu, że każdy odcinek będzie trwał max 30 minut, ale znając mnie i moje gadane, wyjdzie pewnie z tego jakaś godzina. No ale zobaczymy. W razie czego mam nadzieję, że zostanie mi to wybaczone.
Długo zastanawiałam się nie tylko nad tym, o czym miałby być podcast, o który tyle z Was dopytuje od miesięcy. Ale nurtowało mnie przede wszystkim, od czego powinnam zacząć taki cykl podcastów. W mojej głowie ciągle kołatał pierwszy wykład na moich studiach, który na samym początku moich studiów w mojej dziewiętnastoletniej głowie troszkę ponaruszał zabetonowane stereotypy i utarte schematy myślenia.
Zacznę więc tak, jak zaczęła się moja japonistyczna przygoda.
Wyobraźmy sobie mapę świata, taką, jaką kojarzymy ze szkoły. Na środku Polska, Europa, Azja po prawej stronie, Ameryka po lewej. Japonia czai się na samym krańcu, daleko na wschodzie. Daleko, na wschodzie; w głowie automatycznie pojawia się hasło: „Daleki Wschód” i kiedy patrzymy tak na naszą mapę, nie wygląda na to, żeby można było ten kawałek nazwać inaczej.
Ale wyobraźmy sobie teraz mapę świata, ale z amerykańskiej szkoły. Po prawej, na wschodzie, jest Europa, po lewej, na zachodzie Azja. Po przekroczeniu Pacyfiku Japonia to najbliższy kawałek Azji. Bliska Azja? Bliski Zachód? Coś zaczyna zgrzytać. No bo to przecież Daleki Wschód, nie żaden Zachód, o co tutaj chodzi?
„Daleki Wschód” jest na wschodzie tylko wtedy, gdy patrzymy z naszej europocentrycznej perspektywy. Ale centrum świata wcale nie tkwi w Europie, więc i my nie mamy prawa stawiać się siłą w jego centrum. „Daleki” ma sens tylko wtedy, gdy faktycznie mamy do danego miejsca daleko – ale mieszkańcy Sachalinu, Filipin, Wietnamu czy Tajwanu wcale do Japonii i innych miejsc określanych mianem „Dalekiego Wschodu” nie mają daleko. Ba, nawet nim są. Daleko ma także drugie znaczenie nacechowane emocjonalnie. „Daleki” to niezrozumiały, a wręcz niedający się zrozumieć. Dziwny, egzotyczny. Przestrzegam od razu przed używaniem słowa „egzotyczny” – jedna z moich wykładowczyń powtarzała, że jedyną rzeczą, która może być egzotyczna, jest „egzotyczny sok”, „exotic juice”, jak mówią Brytyjczycy na sok, który my nazywamy multiwitaminowym.
Co jest nie tak z „egzotycznym”? Bo tak jak „daleki” narzuca nam od razu całą siatkę skojarzeń: widzimy dżunglę, a w niej plemiona wykonujące niezrozumiałe dla nas tańce. Albo pustynię i przecinającą je karawanę. Tudzież palmę ciężką od kokosów pochylającą się niebezpiecznie nad białym drobnym piaskiem i przejrzystym turkusowym oceanem. Normą – w naszym przekonaniu ogólnieprzyjętą na całym świecie – jesteśmy my, kultura europejska oparta na korzeniach judeochrześcijańskich. A wszystko, co znajduje się poza tą normą jest tym niezrozumiałym, egzotycznym Innym.
W jakimś stopniu jest to zrozumiałe – cofnijmy się o setki, może i tysiąc lat wstecz. Raz na jakiś czas europejska arystokracja ma kontakt z dobrami przywiezionymi z dalekich krain, które miesiącami podróżowały razem z kupcami Jedwabnym Szlakiem. Pamiętajmy, że kupcy podróżowali tylko na relatywnie krótkich odcinkach i sprzedawali swoje dobra dalej, niemalże nikt nie jechał bezpośrednio z Paryża do chińskiego Xi’an. Azja istniała tylko w zbiorowej wyobraźni jako kraina nie z tej ziemi – poza jakimś artefaktem, przedmiotem, przyprawą, nie było w niej nic namacalnego. Kolejne wieki tylko powielały te opowieści – o Azji pisali greccy i rzymscy filozofowie, pierwsi wielcy podróżnicy pokroju Marco Polo. Azja z zapisków irlandzkiego mnicha z VII wieku, który pisał przede wszystkim o Ziemi Świętej to „dziwne, demoniczne miejsce, gdzie ludzie wykazują groteskowe perwersje”[1]. A późniejsze imperialistyczne podboje europejskich mocarstw jeszcze bardziej przyczyniły się do tego, że zakorzenił się w nas obraz dziwnych niezrozumiałych ludzkim rozumem krain.
Słowo „egzotyczne” to echo tej kolonialnej przeszłości, kiedy to z jednej strony określano podbijane narody jako gorsze i mniej rozwinięte, ale z drugiej strony próbowano wypromować pochodzące z niej produkty, rozbudzając nasze fantazje o dalekich krainach. Egzotyczne przyprawy, egzotyczne materiały, z czasem też egzotyczne podróże. Określenie kraju mianem „egzotycznego” nie ma nam pomóc w zrozumieniu jego mieszkańców, w zastanowieniu się, z jakimi problemami się borykają i jak my się do tego problemu przykładamy. „Egzotyczny” cel podróży pozwala nam potraktować jakiś kraj jak bufet, z którego wybieramy tylko co bardziej kusząco wyglądające kąski, nawet jeśli w ogóle nie odzwierciedlają tego kraju, albo wręcz są to tradycje wykreowane po to, żeby je można było sprzedawać, owinięte w egzotyczną marketingową papkę.
Może część z Was kręci teraz głowami i myśli sobie, no dobra, ale co w tym złego? Świetnie ujęła to Chimamanda Ngozi Adichie, nigeryjska pisarka, mówiąc o „niebezpieczeństwie jednej opowieści”. W swoim słynnym TED talku[2] opowiada o tym, jak łatwo, nie tylko jako dzieci, dajemy się ponieść różnym wpływom i opowieściom, na temat tego, jaki jest świat. To kwestia reprezentacji, nadawania wagi ludziom, kulturom, historii, która jest dla nich istotna, a nie ta, która dla nas jest ciekawsza, barwniejsza, ciekawsza. Kiedy ciągle słyszymy o tym, że dzieci w Afryce głodują, nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić ludzi wykraczających poza tę narrację. Adichie wspomina podczas swojego wykładu o tym, jak koleżanka z pokoju w akademiku wypytywała ją, gdzie nauczyła się tak dobrze angielskiego (który jest oficjalnym językiem w Nigerii) i chciała wysłuchać jej plemiennej muzyki i zdziwiona była, że ta zasłuchuje się Mariah Carey. Jak mówi Adichie: koleżanka patrzyła na nią z mieszanką protekcjonalności i dobroduszności. I nie mogła sobie wyobrazić, że ktoś z Afryki, kontynentu, który kojarzył się jej tylko z całą plagą nieszczęść, mógłby być w jakimkolwiek stopniu podobny do niej, młodej białej Amerykanki.
Powtarzamy mity o wielu krajach, często mieszając to, co „egzotyczne” z… pogardą. Też chcemy być odkrywcami, ale tak jak dawni kolonialni odkrywcy, chcemy posmakować tylko tego, co piękne, liznąć ten kraj po powierzchni, żebyśmy mogli potem opowiadać, jak to byliśmy w Indiach i zostaliśmy oświeceni, znaleźliśmy miłość na kursie jogi na Bali, mieszkaliśmy w luksusowym hotelu w Singapurze czy zobaczyliśmy gejsze w Kioto. Powtarzamy i w czynach i w słowach i w wyobrażeniach cykl niczym z filmu „Jedz, módl się, kochaj”.
Nie ma nic w złego w smakowaniu tego, co w innej kulturze wydaje się nam fascynujące. Ale nikt nie mówi o tym, że polski schabowy jest egzotyczny, o egzotycznej wycieczce do Zurychu, o egzotycznym jedzeniu w Sztokholmie, nawet jeśli jest całkowicie inne od tego, do jakiego przywykliśmy. „Egzotyka” jest blisko połączona z kolonialną historią, mówimy tak o Azji, zwłaszcza wschodniej, o Afryce, o całym tak zwanym globalnym „Południu”. Zachęcam do tego, żeby poszukać innych określeń, żeby zacząć kwestionować obrazy, którymi jesteśmy bombardowani, bo Japonia to naprawdę kraj, który ma do zaoferowania o wiele, wiele więcej niż bycie „krainą gejsz i samurajów”, jak reklamuje ją jedno z polskich biur podróży.
Wróćmy jeszcze do tego, co mówiła Adichie. Ujmowanie całej kultury, całego narodu w jedną prostą opowieść to odbieranie tym ludziom człowieczeństwa. W Tajlandii szukamy tanich masaży i dobrego street foodu, a nie osób, z którymi moglibyśmy porozmawiać i pójść razem na piwo. Na Bali przesiadujemy w hipsterskich knajpkach, a nie próbujemy zastanowić się, czy nasza obecność jest tam w ogóle mile widziana. „Daleki Wschód” zlewa się w jedno, tak jak wszystkie te „egzotyczne” krainy. Jak mówiła Adichie o wyobrażeniu Afryki w europejskich czy amerykańskich mediach (celowo unikam określenia „zachodnie”, choć czasami jest to bardzo trudne”:
„Gdybym nie dorastała w Nigerii i całą moją wiedzę na temat Afryki czerpała z obrazów w mediach, wiedziałabym tylko tyle, że Afryka to miejsce pełne pięknych krajobrazów, pięknych zwierząt i nierozumiałych ludzi, bezsensownych wojen, śmierci z biedy i AIDS, miejsce, które nie potrafi mówić za siebie i czeka na ocalenie przez białego cudzoziemca”.
Niebezpieczeństwo, jakie niesie ze sobą pojedyncza historia, dotyczy każdego kraju, każdego kawałka świata i każdego człowieka. Kiedy jechałam po raz pierwszy do Indii, słyszałam od znajomych, że to niebezpieczne, że na pewno zostanę zgwałcona i nie wrócę stamtąd cało. Gdy jechałam do Korei Północnej, wszyscy czekali na moje opowieści o ciemiężonej szarej ludzkiej masie, która nie potrafi myśleć krytycznie, a nie na historyjki o śmiejących się paniach na targu. Jako Europejka odziedziczyłam władzę do kreowania tej narracji, do decydowania o tym, jak mówimy o ogromnych połaciach świata, zakładając, że wszyscy będą się tych definicji trzymać i będą odgrywać te role, które chcę, żeby odgrywali. Wykorzystujemy tę władzę do sprzedawania marzeń o podróżach, promowania filmów, mody, ale też do wyzyskiwania setek milionów ludzi, którzy są dla nas jedynie „tanią siłą roboczą”, gdzieś tam na egzotycznym Dalekim Wschodzie i którzy pomagają nam realizować nasze fantazje o egzotycznych krainach – między innymi jako rzesza ludzi zatrudniona w kawiarniach, hotelach i całym przemyśle masowej turystyki. Tą władzą, która ignoruje jak naprawdę się tym ludziom żyje i czy nasza obecność jest tam w ogóle mile widziana, odbieramy tym ludziom podmiotowość i prawo do mówienia o sobie. Trudno o większą przemoc.
Nie raz słyszałam o tym, że Japończycy to dziwny naród – jakieś wygibasy w telewizji, dziwnie ubrane gwiazdy pop, automaty z używanymi majtkami, których nikt nigdy nie widział, ale każdy jest przekonany, że wie, gdzie je znaleźć. Na podstawie książki japońskiego autora czy filmu koreańskiego reżysera dochodzimy do wniosku, że to są totalnie pokręcone kraje, nie do zrozumienia, tak jakbyśmy nie wiedzieli, co to „Teksańska masakra piłą mechaniczną” czy „American Psycho”, no bo przecież z naszego kręgu kulturowego nigdy nie wychodzą żadne okrutne, dziwne i pochrzanione rzeczy…
No ale przecież to Orient, to całkowicie inny stan umysłu, powtarzamy. To dziwna kraina, której nie da się pojąć rozumem, mówimy. Jedziemy tam odpocząć w cieniu palm czy skąpani w dźwięku śpiewających późnym latem cykad w ogrodzie jakiegoś japońskiego klasztoru. Trudno widzieć coś złego w określeniu „orientalny”, kiedy studia na prestiżowych uczelniach na temat Japonii, Korei i wielu innych krajów Azji odbywają się na wydziałach orientalistycznych. Tak, i to w XXI wieku! Dobrze, że nie nazywają się studiami egzotycznymi, albo studiami nad barbarzyńcami. Coraz bardziej odchodzi się od tego na całym świecie, no ale cóż. I żeby nie było, że to Polska jest jakaś zacofana – na Oksfordzie kilka lat temu też kończyłam Oriental Studies.
Czym jest w ogóle ten Orient? Zacznę może od obrazu, który pewnie wielu z nas ma w głowie: Jedwabny Szlak, japoński mnich zen, kaligrafia, ikebana, ceremonia parzenia herbaty. Istnienie ponad przyziemnymi zmartwieniami, coś, czego chcielibyśmy doświadczyć, żeby uciec choćby na chwilę od naszej rzeczywistości. I nie chcę nikogo tutaj boleśnie sprowadzać na ziemię, ale codzienność Japończyków, Chińczyków czy Wietnamczyków nie różni się wiele od naszej rzeczywistości. Tak, jemy inne jedzenie, mówimy innymi językami i różnią nas niektóre zwyczaje. Ale na co dzień martwimy się o bardzo podobne rzeczy: bo dziecko nie lubi chodzić do przedszkola, bo nie czujemy się najlepiej i martwimy się o swoje zdrowie, bo szef jest dupkiem, ale boimy się odejść z firmy, bo a nuż nie znajdziemy nowej pracy. Nie mówiąc już o tym, że żyjemy w zglobalizowanym świecie, co świetnie widać przy okazji pandemii – jesteśmy zestawem naczyń połączonych. Wiele z problemów, takich jak przemoc wobec kobiet, to problemy całego świata – bez względu czy mówimy o Polsce, Stanach Zjednoczonych, Nigerii czy Japonii. Ignorując to wszystko i sprowadzając miliardy ludzi to kilku etykiet, odbieramy im ich człowieczeństwo. I zakładamy, często nieświadomie, że nie musimy wcale się na przykład o Azji Wschodniej uczyć – przecież jeśli wiemy coś tam o Chinach i coś tam o Japonii, to rozumiemy już cały Orient, cały Daleki Wschód. No bo Chiny czy Japonia, co to przecież za różnica.
Ale Azja Wschodnia to nie monolit. To setki, tysiące narodowości, języków, kultur, zwyczajów. To wewnętrzne konflikty, różne systemy polityczne, nierozpracowane traumy. Ale także całe morze fascynujących legend, opowieści, tradycji: zarówno tych bardzo lokalnych, jak i tych, które łączą większe rzesze ludzi. To różne religie, alfabety, literackie kanony. Japońska literatura to nie tylko Murakami czy Kawabata, indyjskie filmy to nie tylko Bollywood, a Indonezja to nie tylko Bali. Tak jak Polska to nie to samo co Niemcy, ani nie to samo co Czechy czy Ukraina. Polskie jedzenie to nie to samo co jedzenie hiszpańskie. Nie każdy Polak rozumie rosyjski… i tak dalej. A gdybyśmy żyli w alternatywnej rzeczywistości, w której to my jesteśmy dla Japończyków Dalekim Zachodem, musielibyśmy na co dzień zderzać się z takimi założeniami ze strony milionów ludzi, odgrywać te sztuczne role, żeby mieć za co żyć. I podejrzewam, że wielu z nas na pewno by to zabolało – nawet jeśli mowa byłaby tylko o stereotypach i symbolach, bez dodatkowej potężnej warstwy władzy politycznej i ekonomicznej.
Skąd w ogóle wzięło się to określenie: „orientalnych” czy „orientalistycznych” studiów, które miały pomóc zrozumieć kolonizatorom działania i psychikę podbijanych narodów, ale także lepiej koloniami zarządzać. Wrzucenie wszystkich do jednego worka, wymazanie ich języka, religii, zwyczajów, imion – często oficjalnie, kiedy to wymuszano naukę po angielsku czy po holendersku na terenie konkretnych kolonii – miało służyć białym kolonizatorom. Nikt nie zastanawiał się, czy ma to związek z prawdą i jakie skutki będzie miało dla mieszkających w tych koloniach osób.
Czerpiemy wiedzę o Azji często z przestarzałych źródeł – ba, sięgają do nich często nawet wykładowcy na „orientalistycznych” wydziałach. W tematyce japońskiej na mało orientalizującym podium postawiłabym między innymi „Chryzantemę i miecz” Ruth Benedict – książkę, którą Benedict napisała podczas wojny, żeby pomóc zrozumieć amerykańskiemu rządowi działania Japończyków, nie mówiąc po japońsku a ni nigdy wcześniej nie będąc w Japonii. Co ciekawe, retorykę „orientu” przejął imperialistyczny rząd Japonii podczas drugiej wojny światowej, nazywając tak resztę Azji i argumentując tym samym sensowność swoich działań – twierdząc, że to wszystko po to, żeby nieść kaganek oświaty i pomóc w rozwoju tamtejszej cywilizacji, nic więcej[3].
Kiedy mówię „orientalny”, w głowie pojawiają się bardzo konkretne obrazy: kadzidła, gong w świątyni, jaki, pole ryżowe, aśram. Ale ten „orientalizm”, zwłaszcza w XX wieku, obecny jest w narracji o Azji także na inne sposoby. Spotkałam się niedawno z określeniem „technoorientalizmu” i „dziwacznego orientalizmu”[4] i wydaje mi się, że te dwa określenia świetnie opisują nasze podejście do Japonii. Nadal jest to takie samo wrzucanie do jednego worka, nadal jest to traktowanie po powierzchni, nadal jest to odbieranie tym ludziom ich głosu i wtłaczanie ich w takie ramy, w jakich my widzimy – teraz tylko zamiast tybetańskiego klasztoru, widzimy tętniące neonami ulice tokijskiej dzielnicy Shinjuku. Świetnym przykładem takiego orientalizującego spojrzenia jest zresztą film, którego akcja się właśnie tam toczy: „Między słowami”, w oryginale „Lost in translation”. Jest dziwnie, jest niezrozumiałe, jest egzotycznie. To jeden z serii wielu obrazów, który zakodował w naszych głowach, że jest to kraj, którego nie da się objąć rozumem, więc nawet nie warto próbować. W 2020 roku Japonia jest czymś na wzór mema: kraj dziwaczny, obrzydliwy i fascynujący zarazem. I na tym dla wielu osób spotkanie z Japonią się kończy.
Edward Said w „Orientalizmie”[5] poza opisywaniem, jak europejskie imperia kreowały narrację o Oriencie, zwłaszcza w kontekście tego, co nazywamy Bliskim Wschodem, podkreśla ważną rzecz: dużą część tego orientalizowania robimy nieświadomie. Jesteśmy tak wychowani, otoczeni takimi a nie innymi obrazami, słuchamy takich, a nie innych historii. Nie mam zamiaru wytykać teraz nikogo palcem, bo każdy z nas egzotyzuje i stereotypizuje – chodzi o to, żeby umieć się złapać, gdy zaczyna się to robić. Gdy w głowie zaczynają się pojawiać skojarzenia: islam = terroryzm, Indie = gwałty, Indonezja = dżungla, Bangladesz = bieda. Orient nie jest prawdziwym miejscem, nie znajdziemy go na mapie. Jest konstrukcją naszej zbiorowej europejskiej wyobraźni, a orientalizm według Saida to nasza dominacja, rekonstrukcja i posiadanie autorytetu nad tym, co nazywamy Orientem – czyli de facto nad potężnym kawałkiem świata. To definicja, która ma na celu budowanie ścian, zamiast szukanie porozumienia. Pomaga nam też odwracać wzrok i nie myśleć o wyzysku, który nadal ma miejsce – w masowej produkcji ubrań i przedmiotów, w masowej turystyce, i tak dalej.
Japonia jest w wielu aspektach wyjątkiem w morzu orientalnych i deprecjonujących skojarzeń, które mamy z wieloma krajami Azji: które często kojarzą się nam z brudem, tłokiem, smogiem, niebezpieczeństwem, wrzucaniem siłą kobiet na stos. Niezbyt interesują nas (a raczej nasze media) codzienne historie z azjatyckich państw, czasami wspomina się o nich w kontekście wielkich protestów, igrzysk czy ekonomicznych analiz. Japonię za to fetyszyzujemy, wybieramy bardzo konkretne miniaturowe fragmenciki z jej kultury i je wyświęcamy, a w naszej wyobraźni puchną do miana reprezentantów tego, czym Japonia jest (a raczej powinna być). Problem jest tylko jeden – to NASZE wyobrażenie o Japonii. I jeśli myślicie, że Japończycy siedzą w domach w kimonach, parzą ceremonialnie herbatę, przycinają drzewka w swoich ogrodach, a stłuczone czarki sklejają złotem, to przykro mi mówić, ale jeśli istnieje choćby taka jedna rodzina w całym kraju (w którym mieszka 120 milionów osób) to chyba tylko po to, żeby jako wyjątek potwierdzić regułę, że wcale tak nie jest.
To my chcemy decydować o tym, co jest w Japonii interesujące, co jest w niej piękne, co jest prawdziwie japońskie – wystarczy jednak porozmawiać z Japońćzykami, żeby okazało się, że oni o tych rzeczach często nie mają pojęcia, nie czytali żadnych esejów o japońskiej estetyce i innych domniemanych japońskich zwyczajach. Nasza fascynacja na temat japońskiej kultury bardzo często skupia się na odchodzących w niepamięć niszowych odłamach japońskiej wysokiej kultury – ceremonia herbaciana, kaligrafia, ikebana. I nie ma nic w tym złego, ale pamiętajmy, że to ułamek ułamka japońskiej kultury.
Jeśli ktoś nie interesuje się Japonią na tyle, żeby przedrzeć się przez dziesiątki książek na jej temat albo nie spędzi tam odpowiednio dużo czasu, wyjście poza ten obraz może być bardzo trudne. Jakie obrazy Japonii mamy w naszej kulturze? Cały szereg poradników o tym, jak być szczęśliwym jak Japończyk, Chryzantema i miecz Benedict, Wyznania gejszy czyli mocno egzotyzująca powieść o gejszach amerykańskiego autora, Ostatni samuraj z tomem Cruisem o tym, jak biały cudzoziemiec uczy Japończyków, jak żyć zgodnie z ich własnymi tradycjami. W tym kontekście przypomina mi się od razu Alex Kerr i jego Japonia utracona[6], zbiór esejów o japońskiej kulturze, z którego tak, można się wiele dowiedzieć, ale który mocno trąci orientalizującą pogardą. Nie, Japończycy nie utracili Japonii, ani Japonia siebie sama nie utraciła. Wyobraźcie sobie, że przyjeżdża do nas ktoś ze Stanów i płacze za husarią i każe nam jeździć konno, bo to jest prawdziwa polska tradycja i nie rozumie, dlaczego my już jej nie kultywujemy. Kerr zachowuje się momentami podobnie, lamentując zanikanie japońskich tradycji. Tak, szkoda, że jest coraz mniej rękodzieła i rzemieślników. Ale mówi to facet, który para się handlem antyków i mieszka sobie w luksusie w starej świątyni pod Kioto. Pamiętajmy o tym, zanim potraktujemy jego słowa jako prawdę objawioną. Albo tak naprawdę słowa jakiegokolwiek znawcy, który twierdzi, że „odkrył” i „poznał prawdziwą” Japonię czy tak naprawdę jakikolwiek inny kawałek świata.
Wróćmy jeszcze do tej nieszczęsnej „Chryzantemy i miecza”. Benedict pisze w pewnym momencie:
„Japończycy są w najwyższym stopniu agresywni i nieagresywni zarazem, kultywują jednocześnie militaryzm i wartości estetyczne, potrafią być i zuchwali, i uprzejmi, sztywno przestrzegać zasad i łatwo dostosowywać się do nowych warunków. Podporządkowują się innym, a jednocześnie są urażeni, gdy ktoś nimi próbuje powodować; są lojalni i zdradzieccy, odważni i nieśmiali, konserwatywni i otwarci na nowości. Przykładają ogromną wagę do tego, co ludzie myślą o ich zachowaniu, a zarazem mają wielkie poczucie winy, choć o tym, że popełnili błąd, inni nie wiedzą”.
Nie brzmi to bardzo podobnie do tego, jak przez kolejne dziesięciolecia przedstawiani byli Japończycy w kulturze popularnej i w mediach? Przypomnijmy – książka powstała w 1946 roku, Benedict nie była nigdy w Japonii, udało się jej porozmawiać tylko z internowanymi Japończykami. Uznała kryzysowy moment w historii (przegraną wojnę) za normalny stan rzeczy[7], uznając przy tym działania imperialistycznego rządu i jego propagandę za równoważną japońskiej kulturze. Said w „Orientalizmie” skupiał się na tym, jak Europejczycy postrzegają Azję, a zwłaszcza region, który nazywamy „Bliskim Wschodem” Benedict powiela mieszankę pogardy i niezrozumienia i fascynacji Amerykanów, którzy patrzyli na to, co dla nich było Zachodem, a dla nas „Dalekim Wshodem”. To książka, która stanowiła fundament japonistycznych studiów na całym świecie i echa tego widać w tym, jak piszemy i mówimy o Japonii do dziś. Benedict „odkryła”, czy wręcz wymyśliła Japonię, którą Ameryka właśnie zaczęła okupować, Japonię wdzięczną za to, że może być wreszcie zaopiekowana przez cywilizowany naród.
Poznanie innego kraju wymaga wysiłku, wysiłku nie tylko w edukowaniu się, ale przede wszystkim w kwestionowaniu obrazów, którymi jesteśmy bombardowani. To zastanowienie się, czy tak samo napisałbym o Polsce, czy tak samo bym generalizowała, że wszystkie Polski są takie i siakie, a Polacy tacy i tacy? To spojrzenie na to, jakie rzeczy są wydawane na temat kraju, który nas interesuje i zastanowienie się, dlaczego często wszystkie są do siebie podobne – i pod kątem wyboru tematu i perspektywy, ale nawet od strony graficznej (ach te wszystkie gejsze i kwiaty wiśni na okładkach japońskich powieści…). Ale to także nauka nowego języka – i nie mówię tutaj o nauce japońskiego czy koreańskiego – ale o zastanowieniu się nad tym, jak mówimy po polsku o Azji i innych kawałkach świata, o których często nie wiele wiemy. Bo wierzę, że język pomaga nam kształtować rzeczywistość.
Nie „Daleki Wschód”, a Azja Wschodnia. Nie „Orient” tylko kraje czy rejony, o których chcemy mówić, jak najbardziej konkretnie: np. Indie, a może konkretny jej region, czyli np. Kerala. Nie „egzotyczna destynacja”, ale nazwa miejsca, do którego jedziemy: kraju, wyspy, miasta. Jest to jednocześnie mała, ale i rewolucyjna zmiana. I od tego zacznijmy. A potem zapraszam na dalsze wspólne poznawanie Azji.
Dziękuję za wysłuchanie Tajfunowych Przypisów. Jak nazwa sugeruje, w opisie podcastu znajdziecie link, a w nim bibliografię do książek i artykułów, z których korzystałam przy przygotowywaniu się do tego odcinka. Zachęcam z całego serca do pozostawiania komentarzy i do dyskusji. No i do usłyszenia w następnym odcinku!
[1] Gary Okihiro in “When and Where I Enter” [w:] Jean Yu-Wen Shen Wu, Thomas Chen, Asian American Studies Now: A Critical Reader (Rutgers University Press, 2010)
[2] Chimamanda Ngozi Adichie, “”The Danger of a Single Story””, TED Talk, https://www.ted.com/talks/chimamanda_ngozi_adichie_the_danger_of_a_single_story [dostęp: 20 października 2020]
[3] Stefan Tanaka, Japan’s Orient: Rendering Pasts Into History (University of California Press, 1993)
[4] Wester Wagenar, “Wacky Japan: A new face of orientalism” [w:] Asia in Focus: A Nordic journal on Asia by early career researchers, http://asiainfocus.dk/wp-content/uploads/2017/07/wacky-japan.pdf [dostęp: 20 października 2020]
[5] Edward W. Said, Orientalizm (Zysk i S-ka, 2018)
[6] Alex Kerr, Lost Japan
[7] C. Douglas Lummis, Ruth Benedict’s Obituary for Japanese Culture, Japan Focus – The Asia-Pacific Journal, July 12, 2007, Volume 5, Issue 7, https://apjjf.org/-C.-Douglas-Lummis/2474/article.html [dostęp: 20 października 2020]
8 replies to “Tajfunowe przypisy – odcinek 1 “Azja Wschodnia, a nie „Daleki Wschód”, czyli o orientalnych fantazjach słów kilka””
hanari
Świetny podcast! Mam nadzieję, że odcinki będą się pojawiać często ❤️ sama przyjemność słuchać opowieści od kogoś tak zafascynowanego jak Pani. Oby tak dalej!
blue_ear
Bardzo dobry początek, czekam na kolejne odcinki🥰 Wiele szacunku za włożoną pracę!
Agnieszka
Gratuluje świetnego podcastu i już się cieszę na następne odcinki.
Zoja
Szybko mi poszło z tym wyznaniem bo to dopiero drugi odcinek, ale Karolino, kocham Cię 🙂 tak jasno i prosto mówisz o co chodzi w orientalizmie że chyba zapiszę sobie gdzieś link do tego podcastu na potrzeby dyskusji w temacie.
Podrzucę też swoją orientalistyczną anegdotę – kolega opowiadał mi, że kupił sobie książkę byłego amerykańskiego żołnierza nt. wojny w Wietnamie i że super ciekawa, że mi poleca. Na co ja odpowiedziałam, że trochę mi już wystarczy amerykańskiej perspektywy na tę wojnę i bardzo chętnie przeczytałabym wietnamską książkę na ten temat. Odpowiedź – “A są jakieś?”. Jakby idea że Wietnamczycy też opiszą ten kawałek historii była jakaś niezwykła…
Innym uroczym współczesnym określeniem w stylu “orientu” jest spotykane w korporacyjnych kręgach “emerging countries” – to kraje Afryki, Azji i Ameryki Południowej (która chyba również wpada w kategorie egzotyki), których gospodarka rozwija się na tyle, że zaczynają być poważniejszymi graczami na arenie międzynarodowej. Bo jak wiadomo, kraj powstaje dopiero wtedy kiedy jego PKB dorośnie do odpowiedniego poziomu 😀
Marcjanna
Coś fantastycznego. Niedawno zakupiłam kilka pozycji wydawnictwa i niebawem poświęcę się lekturze, nawet z większą ciekawością po wysłuchaniu podcastu. Uczę geografii i muszę przyznać z wielką przykrością, że materiał w podręcznikach dotyczący Azji, Chin, Japonii, Indii jest bardzo stereotypowy i cieszę się, że mogę posłuchać Pani, ponieważ bardziej odpowiada mi takie postrzeganie przedstawianego regionu przez Panią. Mam nadzieję, że kolejne odcinki dadzą mi kolejną porcję wiedzy.
P.S. Chciałabym zapytać czy wiem Pani na czym polega fenomen Chopina w Japonii i dlaczego Japończycy tak chętnie wykonują jego utwory?
lukaso666
Zakochałem się w Tajfunach!
Nareszcie coś mega-ciekawego nt Azji, a co najważniejsze – prowadzone i tworzone przez kompetentną osobę! CZekam na kolejne odcinki i baaardzo dziękuję za dotychczasowe!
Kuki
Piękna robota i idealnie w tempo dla mnie ponieważ poznałem niedawno sympatyczną japonkę którą pragnę mile zaskoczyć jakąkolwiek wiedzą na temat kultury jej kraju
ninawum
Świetny podcast! Będę stałą słuchaczką.
Podobne wpisy
Tajfunowe przypisy – odcinek 4 “O co chodzi z tym całym zen?”
Dzień dobry! Z tej strony Karolina Bednarz i po dłuższej świątecznej przerwie witam w kolejnym odcinku „Tajfunowych przypisów”. Jeśli trafiliście lub trafiłyście tu przypadkiem i nie wiecie, o co chodzi, …
Tajfunowe przypisy – odcinek 5 “Bushidō czy bullshit-dō?”
Cześć! Witam po nieco dłuższej przerwie w kolejnym odcinku „Tajfunowych przypisów”. Ostatnio opowiadałam o zen, a raczej o japońskim buddyzmie zen i o tym, dlaczego używanie tego słowa do marketingu …
Tajfunowe przypisy – odcinek 3 “Czy istnieje coś takiego jak ‘japońska’ estetyka?”
Cześć! Z tej strony Karolina Bednarz i witam w trzecim już odcinku „Tajfunowych przypisów”, podcastu, w którym opowiadam o Azji, a raczej o tym, jak my ją postrzegamy (i dlaczego). …