Cześć! Z tej strony Karolina Bednarz. Witam w drugim odcinku Tajfunowych przypisów, podcastu, w którym będę się starać przybliżyć Wam Azję Wschodnią. Przypomnę jeszcze pokrótce, że nie mam jednak zamiaru robić tutaj prasówki albo długaśnych wykładów z historii ani zarzucać Was datami i nazwiskami i trudnymi wyrażeniami. Zależy mi raczej na tym, żebyśmy wspólnie zastanowili się nad tym, jak myślimy o Azji. Jasne, podzielę się z Wami też wiedzą, wytłumaczę, co trzeba. Ale najbardziej szczęśliwa będę wtedy, jeśli każdy z odcinków da Wam narzędzia do odkrywania Azji po swojemu, we własnym tempie. Podejrzewam też, albo przynajmniej mam nadzieję, że pozwoli to Wam krytycznie patrzeć na to, jak pisze i mówi się o jakimkolwiek kawałku świata.
A nie jest to łatwe. No bo skąd czerpać wiedzę na przykład o Japonii, jeśli sensownych książek po polsku jest jak na lekarstwo? Mamy do wyboru albo często nudne i grube pozycje akademickie, opowiastki o dwutygodniowej wycieczce do Japonii, książki „specjalistów” na temat tego, jak to Japonia jest całkowicie inna od reszty świata albo promowane ogromnymi budżetami pseudo-poradniki o tym, jak być szczęśliwym, bogatym, nie starzeć się, nie tyć i cholera wie co jeszcze, a wszystko z jakimś dziwnie brzmiącym tytułem i śródtytułem a la „Japońska sztuka blablabla”.
Chciałabym tutaj podkreślić ważną rzecz, zanim przejdę do zaorania tego marketingowego bullshitu. To, że kupiliście takie książki i wydawało się Wam, że są one faktycznie odzwierciedleniem tego, czym jest Japonia nie jest Waszą winą. Ba, ostatnio usłyszałam od jednej absolwentki japonistyki, że na liście lektur z antropologii kulturowej miała między innymi „Byłam gejszą” i „Chryzantemę i miecz”, o której opowiedziałam Wam trochę w poprzednim odcinku. Dlatego jeśli japoniści kończą studia często bez jakiegokolwiek krytycznego spojrzenia na Japonię i nie potrafią odróżnić propagandy lub/oraz siły marketingu od faktu, to jak mają to robić osoby, które w życiu w Japonii nie były i nic o niej nie wiedzą? Skąd mamy wiedzieć, która książka jest faktycznie dobrym źródłem wiedzy, a która gniotem?
Nie uczymy się krytycznego myślenia w szkołach. Wkuwamy daty, nazwiska, wady i zalety jakiegoś zjawiska, ale nie mamy przestrzeni na kwestionowanie tego, czego i jak się uczymy. A nawet jeśli ktoś spróbuje powiedzieć głośno, że to bez sensu, to co to da – na maturze i tak czeka na nas klucz odpowiedzi. Kiedy zaczynamy interesować się światem i czytać wiadomości, krzyczą do nas coraz bardziej niedorzeczne nagłówki. A my przyzwyczajamy się do takiego tonu mówienia. Szybko się nudzimy, potrzebujemy ciągle nowych wrażeń. A jako osoba, która co nie co o mediach wiem, powiem Wam tylko, że naprawdę mało kogo interesuje już rzetelne dziennikarstwo. Bo przede wszystkim ma się klikać. I jasne, są wyjątki, są dziennikarze z pasją. Ale dziennikarze też muszą za coś żyć. Jak mają napisać rzetelne teksty, jeśli dostają psie pieniądze i muszą napisać x tekstów dziennie? Więc kopiują artykuły z internetu, podają dalej to, co wywołuje emocje. Grunt, żeby się sprzedawało, żeby się klikało.
Zanim przejdziemy już do głównego tematu naszego podcastu, chciałabym zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz. To, co widzicie w gazetach, w portalach… to w dużej mierze marketingowa papka. Pewnie wielu połączeń nie jesteście świadomi i nie mam zamiaru tutaj specjalnie tego tematu rozwijać, ale miejcie z tyłu głowy świadomość, że w wielu przypadkach (choć na szczęście nie wszystkich) to nie jest tak, że redakcja nagle fascynuje się autorem i publikuje z nim wywiad, bo uznaje, że to kapitalna książka. To biznes – a Wy nigdy nie dowiecie się tak naprawdę, czy to płatna współpraca i kto komu za ile zapłacił. Jeszcze pół biedy, jeśli to właśnie wywiad z poetką czy małe okienko z recenzją. Ale jeśli promowane są jakieś słowa wydmuszki i widzimy je setki razy w różnych mediach: w telewizji, w gazetach, na blogach, na Instagramie, trudno jest nam się na to nie złapać. Zwłaszcza, jeśli hasła dotykają naszych najgłębszych potrzeb, czyli chęci szczęścia, zdrowia, samorealizacji.
Przemysł tak zwanych self-help books czy poradników to potężny biznes. Jak jednak przebić się w tym całym morzu tytułów o tym, jak schudnąć, jak odzyskać zdrowie, jak odnaleźć szczęście czy jak zostać milionerem? Kluczem są i zawsze były emocje. Jeśli wydawcy uda się w nas wywołać jakąś emocję – nieważne czy będzie to złość, nostalgia, smutek czy radość – ma o wiele większą szansę na to, że damy się na to złapać, za czym idzie komercyjny sukces. A orientalizujące fantazje to obrazy, które są mocno zaplątane w cały szereg emocji i pragnień: wywołują w nas poczucie, że jesteśmy odkrywcami, że dotykamy swoim istnieniem czegoś wyjątkowego. Co z tego, że kupujemy poradnik za jakieś 60 złotych, jeśli dzięki temu mamy szansę na zbliżenie się do filozofii, która ma nam pomóc oderwać się od tego „zepsutego pieniądzem” Zachodu. (i tak, Zachód oczywiście mówię z przekąsem, bo jak już po pierwszym odcinku podcastu wiecie, staram się takich fraz unikać).
Wyobraźcie sobie, że macie dość trudny moment w życiu. Może praca jest niezbyt fajna, związek się sypie, albo po prostu – stresujące czasy, złe samopoczucie. Na pewno jesteście w stanie przypomnieć sobie taki moment, może część z Was zmaga się z takimi rzeczami nawet i teraz. Kupujecie sobie gazetę w kiosku albo odpalacie jakiś duży portal i natrafiacie na jakiś wywiad. A w nim na taki fragment:
„Ikigai jest filozofią opierającą się na siedmiu zasadach wywodzących się z buddyzmu, stoicyzmu, wartości wschodnich. Zasady są na tyle uniwersalne, że każdy z nas może spróbować wcielić je w życie, choć oczywiście nie jest to proste (śmiech). „Iki” znaczy „życie”, a „gai” – „wartość”. Chodzi o to, żeby odnaleźć w sobie pasję i siłę do działania, które przełożą się na najprostsze codzienne czynności i pozwolą w pełni je docenić – choćby przygotowywanie owsianki czy wyjście do pracy”[1].
I oczywiście upraszczam teraz proces myślowy, który zachodzi w wielu z nas, ale na pewno część z nas się zaciekawi. Ikigai, ikigai… filozofia, siedem zasad, buddyzm, wartości wschodnie (dobrze, że nie „orientalne”, no ale też fajnie by brzmiało w tym kontekście). W tym samej wypowiedzi, dosłownie zdanie wcześniej, pada tytuł książki „Ikigai. Japoński sekret długiego i szczęśliwego życia”. Filozofia o dziwnej nazwie, która jest sekretem? Sekretem długiego i szczęśliwego życia? Japoński sekret prosto z Dalekiego Wschodu? Założę się, że co któraś osoba pierwsze co zrobi, to wygoogluje tę książkę. A nawet jeśli na początku stwierdzi, że meh, głupoty, kiedy trafi na nią przypadkiem w księgarni, weźmie ją do rąk. No a co któraś z tych, które będą ją miały w wirtualnym bądź prawdziwym koszyku, ją kupi. A bo nie zaszkodzi, a bo dowiem się czegoś o Japonii. A bo interesowałam się kiedyś Buddyzmem, a bo Daleki Wschód mnie pociąga.
No i można by było sobie pomyśleć, że co to takiego, niska szkodliwość czynu, najwyżej książka okaże się nietrafiona. Ale to właśnie z takich nietrafionych poradników, dziwnych programów i głupawych zdjęć tworzy się narracja na temat dużego kawałka świata. Świetnie to widać na przykładzie z Japonii: nie chcecie wiedzieć, ile osób pytało mnie o wstrzykiwanie sobie niby donutów z soli fizjologicznej pod czoło po tym, jak obejrzeli program na TVN o tym, jakie to niby jest popularne[2]. No i przykro mi mówić, ale nie jest. A nawet jeśli w 120-milionowym kraju są 3 osoby, które sobie tak robią, to podawanie tego jako przykład dla całego kraju jest po prostu krzywdzące. I pół biedy, jak robią to jeszcze osoby, które nie wiedzą lepiej. Ale dziennikarze, redakcje, producenci podejmują takie decyzje świadomie, bo wiedzą, że najlepiej sprzedaje się wszystko, co dziwne i egzotyczne, czy też szurnięte, głupie, obrzydliwe.
Wróćmy zatem do tego nieszczęsnego ikigai. Po pierwsze – nie ma czegoś takiego jak filozofia ikigai. To po prostu słowo oznaczające „coś, po co warto żyć”, skonstruowane na zasadzie: rdzeń czasownika „ikiru” żyć, czyli iki-, plus przyrostek „gai”, który oznacza „warty czegoś”. O wiele popularniejszymi konstrukcjami są zresztą na przykład hatarakigai, czyli w wolnym tłumaczeniu praca, którą warto czy chce się wykonywać albo yarigai, czyli „warte zrobienia”[3].
W każdym razie – to są po prostu japońskie SŁOWA. Nie ma tutaj ŻADNEJ filozofii historii, nurtu. Trudno mi o lepszy przykład orientalizmu niż właśnie nadawanie totalnie innej kategorii dla słowa, które w ogóle z niczym takim się nie kojarzy. To tak jakby powiedzieć, że „polską filozofią opartą na filarach kultury judeochrześcijańskiej jest życie”. I potem sprzedawać książki o tytule: „Życie. Polska filozofia, która zapewni Ci szczęście”. Zaczynacie słyszeć, jak dziwacznie to brzmi?
Ale nie brzmi dziwacznie, dla 99% Polaków, którzy nie znają języka japońskiego. To totalnie zrozumiałe. Dlatego powstaje cała gama poradników właśnie na takiej kanwie. BLABLA (tutaj wrzucamy jakieś egzotyczne słowo), czyli sztuka blablabla. Ikigai to chyba najpopularniejszy przykład, nad którym chciałabym się jeszcze troszkę popastwić.
Zapytałam jakiś czas temu moją japońską przyjaciółkę o znaczenie słowa ikigai. Pokazałam jej nawet te pseudo diagramy, które można znaleźć online o tych siedmiu czy ilu tam filarach tej… ekhem… filozofii. No i mojej koleżance wyszły oczy z orbit. A potem się zasmuciła. Powiedziała mi, że jej to słowo kojarzy się tylko z czymś negatywnym, z ogromną presją, zwłaszcza rodziców, którzy mówią młodym Japończykom i Japonkom, że czas na znalezienie swojego ikigai, pójście na studia, założenie rodziny, a nie granie w gry. Bliższe to taniej couchingowej mowie, które sprawia, że wiele osób czuje, że ich życie jest do dupy, bo nie mają wyklarowanej wizji na siebie. Ale przecież w poradnikach pisali o tym inaczej! A my często na taką orientalizującą narrację się nabieramy. No bo czemu nie? Jeśli ktoś nam mówi, że w Japonii obowiązuje taka filozofia, która jest podstawą japońskiego życia, to czemu mielibyśmy temu nie wierzyć, zwłaszcza gdy mówią o tym w telewizji i wydawane są na ten temat książki?
Zerknijmy jeszcze na opis wydawcy książki o ikigai (nie muszę chyba dodawać, że pisał ją nie-Japończyk?)
„Było już work life balance, slow life i hygge. Teraz czas na ikigai – japońską filozofię szczęścia. To są fakty, a nie chwyt marketingowy”[4].
(no dobra, wtrącę się tutaj, żeby zwrócić Wam uwagę, że jeśli ktoś podkreśla, że to jest prawda, że japońska filozofia szczęścia jest faktem, to troszkę chyba jednak bajer…)
„Japończycy zajmują czwarte miejsce na świecie pod względem długości życia, a Japonki drugie. Zawdzięczają to IKIGAI, które nazywają powodem, dla którego chcesz rano wstać z łóżka. IKIGAI jest obecne w ich codziennym życiu, w karierze zawodowej, w związkach, w rodzinie i w każdej czynności, którą wykonują”.
Zatrzymajmy się przy tym na chwilkę. Naprawdę myślicie, że 120 mln ludzi w jakimkolwiek kraju jest w stanie żyć tak samo, myśleć tak samo, mieć takie same podejście do życia i marzenia? Gdybyśmy zamienili ten opis na opis o Polsce, każdy z nas stwierdziłby, że to stek bzdur. Ale łapiemy się na takie uogólnienia, kiedy mówimy o innych kulturach.
W skrócie: ikigai to po prostu słowo oznaczające „warte życia”, „powód do życia”. Nic więcej. Nie ma w tym słowie nic o pasji, szczęściu, powołaniu, życiowej misji ani innych takich rzeczach. I nie, to, co dana osoba uważa za powód, dla którego warto żyć nie da się wpisać w żaden diagram.
Dodam tylko, że takie książki wydawane są z reguły w Europie i w Stanach i kierowane do ludzi, którzy pragną spełnienia obietnicy z okładki, że to akurat ikigai, nunchi, wabisabi czy inny pseudomarketingowy wytrych zmieni ich życie. Autorzy kreują się na osoby, które odkryły „sztukę”, „sekret” dalekiej nieznanej nam kultury i teraz oferują go nam dosłownie za grosze, 50 złotych za receptę na długie życie? Toż to deal życia!
Fascynujące w ogóle jest to, jak na jedno kopyto sprzedaje się te wszystkie magiczne słowa prosto z Azji Wschodniej. Najlepiej widać to na przykładzie Marie Kondo, której poradniki sprzątania zrobiły w Europie i w Stanach furorę… tylko że niekoniecznie w Japonii. Rzucam w przypis link do obrazka[5], na którym porównany jest sposób i estetyka promocji pani Kondo w Japonii i w Stanach. To totalnie dwa różne podejścia – w Japonii Kondo jest po prostu specjalistką od sprzątania, taką „Perfekcyjną panią domu”. Na Youtube wrzuca filmiki, na których mówi dużo i jeszcze więcej się śmieje: jak posprzątać szuflady, jak ogarnąć garaż i tak dalej.
No ale jak to! To nie taką Marie Kondo znamy! To przecież spokojna pani ubrana w stonowane kolory, która poświęca chwilę zadumy, żeby podziękować domowi za to, że pozwala się sprzątać. Pani, która mówi o wdzięczności, która nawraca zagubione w pogoni za pieniędzmi amerykańskie rodziny w swoim programie na Netflixie… A jako że Marie Kondo to Japonka, a jej podejście sprzedawane jest jako japońskie podejście, czyli podejście wszystkich Japonek, to to oznacza, że Japonki są spokojne, grzeczne, lubią i umieją sprzątać.
To nie tak, że kupowanie poradnika o sprzątaniu jest złe. Ale książka z 50 radami jak posprzątać swój dom nie sprzedawałaby się nawet w 1% tak dobrze jak „Magia sprzątania.” Amerykański wydawca dodał zresztą do oryginalnego tytułu jeszcze śródtytuł o treści: „Japońska sztuka porządkowania i organizowania”[6]. Składanie skarpetek to japońska sztuka, czaicie? No ale co jak co, takie marketingowe chwyty gwarantują po prostu świetną sprzedaż.
Jeśli już mówimy o sprzątaniu, nie zapominajmy o japońskim rytuale osoji. Mowa o wielkim domowym sprzątaniu, które Japończycy robią z okazji Nowego Roku. I tak, chcielibyśmy pewnie wierzyć, że to dlatego, bo są bardziej uduchowieni, że domykają nieskończone sprawy, żeby z czystymi sercami wejść w kolejny rok. I nie wiem, może jest jakaś osoba w Japonii, która robi to z tak wielkim namaszczeniem i traktuje to jako rytuał. Tak samo, jak pewnie jest osoba, która przedświąteczne sprzątanie w polskiej rodzinie traktuje jako piękny rytuał, a nie jako „o kurde ale mi się nie chce myć tych głupich okien”.
Wyobraźmy sobie, że teraz nagle trafia w nasze ręce książka o wielkim polskim rytuale Sprzątania, oczywiście pisanego wielką literą. A tam 5 kroków do zostania mistrzynią ścierania kurzy albo wstęp do sztuki zamiatania. Nie, niemalże żaden Japończyk nie składa dłoni i nie modli się do domu w podzięce za to, że pozwoli się sprzątnąć ani nie medytuje z miotłą w ręku. Tym bardziej, że mężczyźni wykonują najmniej prac domowych ze wszystkich tak zwanych państw rozwiniętych. Średnio 5 godzin dziennie domem zajmują się kobiety, a mężczyźni niecałą godzinę[7]. Miejmy to w głowie, kiedy słyszymy bajki o idealnym kraju, którego mieszkańcy i mieszkanki znaleźli receptę na szczęście.
Wierzymy w te wszystkie słowa klucze, bo potwierdzają je skrawki informacji, które na temat na przykład Japonii czerpiemy z mediów. Kwiatki wiśni, długie życie, super technologia, ceramika, kamienne ogrody, zen… nie wiemy (bo skąd mamy wiedzieć?), że w Japonii w ubóstwie żyje więcej osób niż w Polsce, a długie życie dla wielu rodzin jest… przekleństwem. Opieka nad starszymi osobami to problem milionów rodzin, głównie kobiet. Że od trzech dekad Japonia boryka się z kryzysem ekonomicznym. Że kobiety mają bardzo niską pozycję społeczną i w światowych raportach na ten temat Japonia jest zawsze na szarym końcu.
No ale jak to? Przecież jedna z popularniejszych książek twierdzi, że „Japonki nie tyją i się nie starzeją”. Śródtytuł to: „Pyszne sposoby zachowania młodości, dobrej sylwetki i zdrowia”. Opis wydawcy jest jeszcze lepszy:
„Jest taki kraj, w którym kobiety żyją dłużej, niż gdziekolwiek indziej na ziemi. Wskaźnik otyłości jest tam najniższy spośród krajów rozwiniętych. Czterdziestoletnie kobiety wyglądają tam tak, jak gdyby miały dwadzieścia lat.
(…)
To zarazem wysoko uprzemysłowiony kraj, który stanowi potęgę gospodarczą na świecie. Ten kraj to Japonia. I warto wiedzieć, dlaczego dzieje się tam coś niezwykłego.
(…)
Książka pomaga zrozumieć, dlaczego Japonia jest krajem najzdrowszych ludzi na świecie”[8].
Książek i artykułów opowiadających o tym, jaka to niby dieta japońska jest zdrowa jest naprawdę dużo. Ale jakiś czas temu pojawiło się trochę publikacji na temat diety okinawiańskiej, po polsku wyszła na przykład książka o tytule „Okinawa Food” z podtytułem: „Co jeść, aby żyć dłużej w zdrowiu”. Opis na okładce zachęca: „Mieszkańcy japońskiej wyspy Okinawa żyją dłużej niż ludzie gdziekolwiek na świecie. Rzadziej chorują, wolniej się starzeją i do późnej starości są aktywni”[9].
Ten mit powiela też artykuł, który zacytowałam na samym początku, pozwólcie że do niego wrócę na chwilę. Mówi to już Polka, która najprawdopodobniej wiedzę na temat Okinawy czerpie z tej książki albo innych podobnych publikacji:
„W Japonii jest wyspa Okinawa, na której mieszka olbrzymi odsetek ludzi mających ponad sto lat. I oni żyją według wspomnianych zasad. Czerpią radość z życia na każdym jego etapie i aż do śmierci pozostają aktywni, wszystkie czynności wykonując z nieustającą uważnością i zaangażowaniem”[10].
Nie mam zamiaru ani czasu rozkładać każdego takiego opisu na części pierwsze, ale mam nadzieję, że zaczynacie słyszeć, o co mi chodzi. To, co jest fascynujące w wątku okinawiańskim to fakt, że wrzucamy do jednego worka dwie całkowicie inne kultury i wybieramy z badań tylko te dane, które najlepiej podpierają nasze tezy – wiecie, taki antropologiczny bufet.
Więc pozwólcie, że jeszcze się przy tej Okinawie zatrzymam. Po pierwsze – wszystkie badania na temat długości życia z reguły odnoszą się do całej prefektury Okinawa, która obejmuje cały archipelag Rjukju. Archipelag, który składa się z ponad stu wysp. Kiedy wpiszemy w Google „Okinawan diet” najpierw bombardowani jesteśmy publikacjami o tym, jak to jedzenie jak Okinawańczycy wręcz zagwarantuje nam zdrowie i długie życie. Ale wystarczy dosłownie kilka minut, żeby znaleźć źródła do badań, które burzą nam ten sielankowy obraz. Na przykład: ze wszystkich 47 prefektur w Okinawie spożywa się na osobę najmniej warzyw i owoców[11], a za to najwięcej kurczaka z KFC[12], piwa[13] i mięsa[14].
Czyli w takim razie ta cała dieta okinawska to mit? I tak i nie. Badania na temat zdrowotności okinawiańskiej diety bazowały na tradycyjnym i często bardzo ubogim jedzeniu: bulwach, warzywach, dzikich owocach. Kiedy mówimy o polskim jedzeniu, myślimy raczej o tym, co się faktyczni u nas jada (a często są to majonez, kiełbasy, białe bułki, piwo), a nie o diecie naszych prapradziadków i praprababć, dla których mięso było luksusem, a dietę opierali na kaszach, kapustach, warzywach i strączkach. Co ciekawe, coraz częściej stawia się w ogóle pod znakiem zapytania dane na temat długowieczności na świecie, zwłaszcza badania na temat tak zwanych „błękitnych stref”, więc kto wie, może i historia okinawiańskiej diety okaże się jedynie kolejną wydmuszką.
Pozwólcie jeszcze na malutki offtop. W przypadku Okinawy mamy do czynienia z podwójną warstwą kulturowych uprzedzeń, stereotypów i uproszczeń. Okinawa jest częścią Japonii od… 1879 roku. W dużym skrócie: wcześniej była odrębnym państwem, królestwem Rjukju. W 1879 została „wewnętrzną kolonią” Japonii (mianem „zewnętrznej kolonii” określano np. Koreę czy Tajwan). Mieszkańców, którzy mówili innym językiem (a raczej – językami) i mieli inny system wierzeń, poddano bardzo intensywnej japonizacji. Zmuszono ich do przyjęcia japońskich nazwisk, nakazano mówić po japońsku. Wyśmiewano i pogardzano wszystkim, co związane z okinawiańską kulturą.
To na terenie Okinawy miała miejsce jedna z największych bitew drugiej wojny światowej. Zginęła wtedy 1/3 ludności cywilnej, a wielu mieszkańców ze strachu przed amerykańskimi żołnierzami (a strach ten nakręcała japońska imperialistyczna propaganda) popełniało zbiorowe samobójstwa. Od 1945 do 1971 roku okupowana była przez Stany Zjednoczone, do dziś stacjonuje tam około 30 tys. Amerykańskich żołnierzy[15]. I nawet teraz wielu Okinawańczyków nie czuje się Japończykami, regularnie odbywają się protesty przeciwko decyzjom centralnego rządu., który zgadza się na przykład na rozbudowę amerykańskich baz wojskowych.
Okinawa to też jeden z najbiedniejszych regionów Japonii, do dziś traktowany przez resztę kraju jak „wewnętrzna kolonia”, gdzie jedzie się skorzystać z pogody i niskich cen, a nie trzeba lecieć na przykład do Tajlandii. W prefekturze Okinawa prawie 35% dzieci żyje na granicy ubóstwa[16]. W całym kraju średnia to 18,3%.
Ale w ramach zakończenia offtopu, który pozwoli mi wrócić do głównego tematu: egzotyzując i upraszczając narrację o Okinawie jeszcze bardziej przyczyniamy się do dyskryminacji mieszkających tam osób. Łatwiej jest opowiadać bajeczki o diecie z Okinawy niż zdać sobie sprawę z relacji sił, które mają miejsce w tej narracji. Łatwiej jest pojechać tam, zatrzymać się w fajnym hotelu i mieć totalnie wywalone na to, z czym muszą mierzyć się mieszkający tam ludzie. Dotyczy to z resztą wielu „egzotycznych destynacji”, które promują biura podróży. Więc nie, Okinawa nie jest jakimś „rajem” na ziemi, gdzie ludzie jedzą superzdrowe rzeczy i są szczęśliwi każdego dnia. To miejsce pełne bolesnej historii, dyskryminowane do dziś, które musi sobie poradzić z byciem na raz japońską i amerykańską kolonią. I tak, mieszkają tam ludzie i szczęśliwi i nieszczęśliwi i zdrowi i mniej zdrowi, ale upraszczanie ich całego jestestwa do wesołej książeczki o zdrowej diecie jest sporym nadużyciem.
Reasumując:
Problemem nie są tutaj same pomysły na długowieczność czy szukanie inspiracji, ale nasze bardzo lekkie podejście do faktów i danych, co pokazuje ogrom stereotypów na temat Japonii. A potwierdza lekkość, z jaką podajemy je często dalej. A takie marketingowe bajeczki poza sprzedawaniem nam nowych „filozofii”, mają też mocno PR-ową rolę. Mają odwracać naszą uwagę od tego, co niewygodne. A my, zamiast dociekać i pytać i wątpić, często dajemy się na to złapać.
Powtórzę raz jeszcze – to nie jest też tak, że uważam, że te wszystkie książki to w 100% stek bzdur – że nie można zainspirować się metodami Marie Kondo i lepiej ogarnąć sprzątanie mieszkania albo nie doczytać o japońskiej diecie i zmienić swój sposób jedzenia i poczuć się lepiej. Jeśli uda się Wam znaleźć inspirację w takich książkach do tego, żeby żyło Wam się lepiej, super.
ALE! Podpieranie swojej narracji pseudonauką (albo jeszcze inaczej – popieranie swojej tezy artykułami naukowymi, które na przykład z Japonią nie mają nic wspólnego, żeby potem promować tę książkę jako japońską „sztukę” czegoś tam), generalizowanie, egzotyzowanie, orientalizowanie, które często zakrawa na szeroko pojętą ignorancję nie jest OK. Mówię tutaj raczej o wydawcach, pisarzach, blogerach, którzy często są tych rzeczy choć trochę świadomi, ale używają takich a nie innych haseł tylko i wyłącznie dla kliknięć, dla pieniędzy.
Nie dajmy się złapać też na tłumaczenia w stylu „ojeju, ale mi się tak podoba” albo „no ale ja tak sobie tylko mówię”. Bądźmy świadomi i świadome, kwestionujmy takie zabiegi marketingowe i wytykajmy takie uproszczenia u innych. I nie chodzi tutaj o robienie zbiorowego palenia książek, ale o zastanowienie się, na jakie rzeczy my daliśmy się do tej pory w takiej formie złapać i czy jesteśmy w stanie zmienić sposób, w jaki nazywamy niektóre sprawy. I nawet jeśli jakaś książka, no nie wiem, o sztuce japońskich „kąpieli leśnych” sprawiła, że chodzicie więcej na spacery i czujecie się lepiej, nic nie stoi na przeszkodzie, żeby zakwestionować sięganie po orientalizujące stereotypy w swojej recenzji, komentarzu czy na swoim blogu.
Tytuł książki, która spopularyzowła modę na shinrin yoku, co dosłownie znaczy „kąpiel leśna” brzmi tak: „Shinrin Yoku. Japońska sztuka czerpania mocy z przyrody”[17]. Ten sam autor, Hector Garcia, napisał zresztą też inny poradnik o japońskiej metodzie na szczęście, czyli „Ichigo ichie. Japońska sztuka przeżywania niezapomnianych chwil”. Obawiam się, że gdybym miała każde takie hasło rozerwać na strzępy, spędzilibyśmy tutaj kilka godzin, więc pozwólcie, że pominę to ichigo ichie milczeniem, bo w życiu o czymś takim nie słyszałam ani ja ani moi japońscy znajomi i przejdę do tego sławetnego shinrin yoku.
Trudno mi momentami uwierzyć, że kapitalizujemy w tym świecie nawet takie rzeczy jak SPACER w naturze. Tak, spacerowanie i kontakt z naturą są zdrowe. Tak, jest na to wiele badań. Pisali o tym pisarze, naukowcy, poeci i badacze z różnych kręgów kulturowych – także np. z USA. Wszystko da się sprzedać, grunt żeby miało egzotycznie brzmiącą nazwę.
Ale jeśli serio myślicie, że Japończycy chodzą zażywać leśnych kąpieli, dyskutują o tym i regularnie wprowadzają to w życie, to muszę Was tutaj zawieźć. Japońskie miasta pozbawione są w dużej mierze zieleni, Japończycy to jeden z najbardziej przepracowanych narodów świata, który mierzy się z ogromną liczbą samobójstw i śmierci z przepracowania[18] i mało kogo stać na luksus przebywania w naturze, zwłaszcza gdy mieszka w którejś z metropolii.
Chciałabym zwrócić jeszcze uwagę na coś innego – na nazywanie tych wszystkich słów „sztuką”. Sztuka spaceru, sztuka jedzenia, sztuka życia. Odrywamy tym samym narrację o Japonii od poziomu ludzkiego, wtłaczamy je na orientalizujący nurt i promujemy przekonanie, że to kraj, w którym zatrzymał się czas. A stąd blisko do fetyszyzowania całego kraju i całej kultury, co jeszcze bardziej utrudnia zmierzenie się z rzeczywistością i traktowanie mieszkających tam osób jak ludzi. Co tylko ułatwia uprzedmiatawianie ich i wykorzystywanie do realizacji naszych orientalizujących fantazji[19]. Ot, takie błędne koło.
Do rangi sztuki wynosimy niemalże już wszystko, co związane z Japonią. Doszło nawet do tego, że sztuką zostało ochrzczone nawet robienie domowej tabelki z wydatkami: „Kakeibo, japońska sztuka oszczędzania”[20]. O dziwo, o wiele ciekawsze i przydatniejsze byłoby tutaj śledzenie japońskich kont o kakeibo na przykład na Instagramie, gdzie różni ludzie dzielą się swoimi sposobami na zarządzani domowym budżetem. I nie, nikt nie mówi tutaj o sztuce czy sekrecie czegokolwiek. Ale fotki czy blogi, gdzie Japończycy i Japonki dzielą się swoimi mykami na rysowane odręcznie tabelki w zeszytach i zastanawiają się, na jakie kategorie najlepiej podzielić wydatki, nie przyniosą ci góry złotych monet. A postawienie się w roli tłumacza i ambasadora tej jakże trudnej Sztuki już tak.
Chciałabym jeszcze podać jeden niejapoński przykład, żeby pokazać Wam, że mechanizmy te działają podobnie w przypadku każdego kraju/miejsca/kultury, na który w danym momencie panuje marketingowy szał.
A od niedawna na topie jest Korea: koreańskie dramy, koreańska muzyka, koreańskie jedzenie. Nic dziwnego, sama spędziłam w Korei trochę czasu i studiowałam koreanistykę jako drugi kierunek, kocham koreańską szamkę, a od początku pandemii oglądam sporo koreańskich seriali. Ale trudno jest znaleźć jakiekolwiek informacje o koreańskim społeczeństwie bez przedarcia się najpierw przez caaaaaałe morze pseudo artykułów o nunchi, które na okładce polskiego wydania ma śródtytuł: koreański sekret dobrych relacji z ludźmi.
Oczywiście pełno jest tekstów o nunchi w polskiej prasie i na polskich portalach – choć jak dla mnie wystarczy przeczytać jeden, żeby wiedzieć o co chodzi, bo wiadomo, że wszystkie są przeklejone z PR-owych materiałów wydawcy i mówią o tym samym. Pełno takich tekstów zwłaszcza na stronach uznawane za kobiece, tak jakby zakładano, że kobiety bardziej dadzą się na takie rzeczy nabrać. Chyba że po prostu uczy się nas od małego, że powinnyśmy ciągle szukać recepty na szczęście, najlepiej na drugim końcu świata? To chyba temat na inną rozmowę. Nagłówek artykułu na „Wysokich obcasach” to: „Nunchi, czyli koreańska sztuka czytania w myślach. Klucz do szczęścia, sukcesu i dobrych relacji”[21].
Mam nadzieję, że w Waszej głowie migają właśnie czerwone lampki? „koreańska sztuka”, „klucz do szczęścia”, te sprawy.
Dalej nie jest wcale lepiej. Spójrzmy na niebezpiecznie brzmiący pierwszy akapit: „Empatia bywa niebezpieczna, szczególnie dla kobiet, które mogą stać się przez nią ofiarami socjopatów.” A no sorry, to ja wyłączam moją empatię, i włączam tryb nunchi, to wtedy będę bezpieczna. Ufff. Cały wywiad to opowieść o wielkiej sztuce czytania emocji, na przykład gdy wchodzimy do pokoju, gdzie są inni ludzie. W angielskim jest wyrażenie, które idealnie opisuje tym, czym to nunchi jest – read the room – ale i tak nie przeszkodziło to książce pani Hong stać się w anglojęzycznym świecie bestellerem. No bo to nie jest po prostu reading the room, to jest nunchi, haloo.
W wywiadzie pada takie zdanie: „W Korei mówimy, że nunchi jest tajną bronią słabszego – nawet jeśli nie masz nic, wciąż masz nunchi. Ludzie, którzy doszli do sukcesu, nie mając wcześniej żadnych zasobów, zapewne mieli dobre nunchi”. Ale wystarczy poczytać trochę o nunchi z koreańskiej perspektywy, żeby trafić na wypowiedzi osób, dla których nunchi kojarzy się raczej z traumą.
Nunchi może i pomaga w niektórych sytuacjach, ale w większości przypadków nunchi to raczej niewidzialna zasada, wisząca w powietrzu hierarchia, która dyktuje jak wobec kogo trzeba się zachować. Nunchi z poradnika obiecuje, że będziemy świetnie reagować na otaczający nas świat, przez co będziemy szczęśliwi i odniesiemy sukces. Ale dla wielu nunchi to jedyny sposób na przetrwanie, a nie jakaś mistyczna superpower.
Nunchi to na przykład dbanie o to, żeby kieliszek Twojego szefa nigdy nie był pusty. Nunchi to wrzucanie na Facebooka tylko ładnych zdjęć, pisanie tylko optymistycznych opisów, żeby pokazać światu odpowiednią wersję siebie[22]. Nunchito nie mówienie nic, kiedy kolega w pracy cię obmacuje, nieskomentowanie seksistowskiego żartu rzuconego przez szefa i tak dalej.
Nunchi, ikigai, kakeibo, shinrin yoku… jak widzicie, mogłabym tak bez końca. Japończycy nie uprawiają w nocy sztuki NERU, nie jedzą rano sekretnego ASAGOHAN, nie biorą udziału w rytuale SHIGOTO[23]. Koreańczycy nie spędzają każdego momentu swojego życia na ocenianiu NUNCHI, a jeśli już muszą oceniać atmosferę w danym pomieszczeniu i podświadomie decydować, jak powinni się zachować, to robią to raczej ze strachu i w stresujących mocno zhierarchizowanych okolicznościach. Tylko że my nie chcemy czytać o tych wszystkich niuansach. Nie chcemy książki o presjach, problemach, o codzienności Koreańczyków, Japończyków, Koreanek i Japonek. Chcemy kolorowych i egzotycznych obrazków, które pozwolą nam na chwilę oderwać się od rzeczywistości.
Tylko, że… mieszkańcy Japonii czy Korei nie istnieją po to, żeby odtwarzać role, które myśmy dla nich wymyślili. Nie ma nic złego w kupieniu poradnika o kakeibo, ale każdy taki zakup jest głosem za taką a nie inną strategią marketingową. Strategią mocno egzotyzującą, zakrawającą często o rasizm, jeśli założymy, że jest nim przekonanie o wyższości jednej rasy nad drugą, co zaczyna się często od upraszczania i przyrównywania jakichś cech i zachowań do konkretnej etniczności. A podejrzewam, że jeśli dotrwaliście do końca tego podcastu i zależy Wam na tym, żeby więcej wiedzieć o świecie, to niekoniecznie chcecie brać w czymś takim udział.
Zatem co z tym fantem zrobić? Jeśli naprawdę potrzebne są Ci do życia poradniki, poszukaj takich napisanych przez specjalistów, którzy nie wycierają sobie gęby inną kulturą i nie traktują innej kultury jak bufet, z którego mogą wziąć jedną rzecz i zacząć traktować ją jak święty graal. A najlepiej: omijaj wszelkie książki, które obiecują, że zdradzą sekret szczęścia, są receptą na długie życie, albo mają w śródtytule „sztukę” czegokolwiek.
Za każdym razem kiedy będziecie się wahać, wyobraźcie sobie, że ktoś stoi w Anglii i ma w ręku książkę o tytule: „Spacer, the Polish art of finding true happiness” (czyli spacer, polska sztuka prawdziwego szczęścia) Albo „Zeszyt, the true secret to finding your inner voice” (zeszyt, prawdziwy sekret do odnalezienia twojego wewnętrznego głosu). Czekam na książki o Gakko, czyli sztuce japońskiej edukacji (gakko to szkoła), Toire, recepcie na zdrowe jelita (toire to toaleta) albo Taberu, czyli jak jeść zdrowo i smacznie (taberu to jedzenie).
Ale zanim to nastąpi, wrócę jeszcze do tego tematu, bo nie powiedziałam nic o promocji japońskiej estetyki i słowach wytrychach pokroju wabisabi, kintsugi czy mono no aware. Ale to temat na osobną opowieść, bo jest tego po prostu za dużo i korzenie tych naszych przekonań tkwią zbyt głęboko. I łatwiej będzie się nam przez to przedrzeć, gdy pierwsze rozkminki na ten temat będą za nami.
Na sam koniec tylko pocieszę Was, że każdy z nas złapał, łapie się i będzie łapał się na różne marketingowe wydmuszki. Ogarnięcie tego nawet w kwestii tylko polskich trendów jest już odpowiednio trudne, a co dopiero, gdy jakieś nieznane nam słowo z odległej kultury przedstawiane jest tylko w jeden sposób, a znalezienie prawdziwych informacji na ten temat graniczy z cudem (w końcu lepiej klikają się artykuły z wielkich portali, więc to one jako pierwsze wyskakują na google’u, dopiero potem inne teksty, zresztą często też te sponsorowane. A jako że np. w Japonii „ikigai” to po prostu zwykłe słowo, nie znajdziecie w internecie zbyt wiele na temat tego, że to bzdury, a tylko utwierdzicie się w przekonaniu, że faktycznie, to mistyczna japońska sztuka szczęścia).
Dlatego bądźcie czujni i czujne. Nie dajcie się nabić w balona. Jeśli macie już takie książki albo sami powtarzaliście takie rzeczy – trudno. Nie ma co rozpamiętywać, przynajmniej teraz może wiecie już odrobinę więcej i jesteście w stanie lepiej poradzić sobie z kolejnym zalewem takich treści.
Wrócę jeszcze do tego tematu i obiecuję, że go jeszcze podrążymy, bo nasze fantazje na temat Japonii i Azji Wschodniej w ogóle to złożony organizm, więc będziemy ogarniać to powoli warstw po warstwie.
Przypominam, że na naszej stronie znajdziecie transkrypt całego podcastu i przypisy do tego, o czym dziś mówiłam – zachęcam do poklikania sobie w artykuły, które cytuję, do spojrzenia na okładki książek, które wymieniam. Odpalcie sobie jakieś filmiki na Youtube, poszperajcie po hasztagach na Instagramie. Poszukajcie podobnych tekstów na własną rękę i zwróćcie uwagę na język, który jest w tych tekstach używany. Przyda się nam to do kolejnych rozważań.
No i oczywiście dajcie znać, czy kolejny odcinek Wam się podobał. Na jakie hasła czy mity powinnam zwrócić uwagę następnym razem? Czekam na Wasze komentarze i wiadomości.
[10] Monika Kucel, Paulina Puchalska, “Agnieszka Bernad, farmaceutka, która została masażystką: To był proces. Od lat kształciłam się w dziedzinie refleksologii oraz medycyny chińskiej”, dz. cyt.
[15] Trudno znaleźć dokładne dane, ale najczęściej mówi się o 25~30 tysiącach żołnierzy Marine i o dodatkowych 15~20 tysiącach personelu cywilnego/rodzin.
10 replies to “Tajfunowe przypisy – odcinek 2 “Czy ikigai to faktycznie japońska recepta na szczęście?””
Patrycja
W oczekiwaniu na kolejny odcinek podcastu postanowiłam napisać komentarz. Od dwóch dni odświeżam spotify z nadzieją na kolejną odsłonę.
Natomiast w tym całkowicie zmieniłaś moje postrzeganie fenomenu “japońskiej sztuki [wstaw dowolne]”, bo brałam tytuły takich publikacji na poważnie. Nie czytałam żadniej z nich, bo nie przepadam za poradnikami, ale oglądałam w księgarniach i jakoś z tyłu głowy miałam to przeświadczenie, że ci Japończycy to rzeczywiście są tacy mistyczni, mocno uduchowieni, całkowicie inni od zwykłych śmiertelników szukających odpowiedzi na pytanie: “jak żyć?” Bardzo ci dziękuję za pokazanie nowej perspektywy.
Co do kwestii, które wydają mi się ciekawe: jak dzisiaj Japończycy postrzegają Koreańczykow (szczególnie na fali i popularności k-popu)?
Trzymaj się ciepło i miłego nagrywania podcastów!!
Nie korzystam z żadnej maści poradników, ale to wykorzystywanie japońskich słów jako coś mistycznego, skojarzyło mi się strasznie z takim dyskursem wśród czytelników mang, który pojawia się za każdym razem, gdy polskie wydawnictwo tłumaczy jakąś nazwę – bo po polsku nie brzmi to wystarczająco epicko, tajemniczo etc., myślę, że to część tego samego problemu.
Znakomity podcast! Jakiś czas temu przeczytałam dwie recenzje, które nie były oznaczone jako sponsorowane, autorstwa osób znanych z miłości do literatury, pisarki i dziennikarza, osób, które cenię, inteligentnych i mądrych. Obie recenzje zachwalały kryminał – debiut powieściowy pewnego polskiego autora. Miał trzymać w napięciu od pierwszej strony, zaskakiwać czytelnika, stanowić przednią rozrywkę na przyzwoitym poziomie. Lubię kryminały i szukałam dobrej rozrywki właśnie, zatem zachęcona pochlebnymi opiniami ludzi, których szanuję, zabrałam się do lektury. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy okazało się , że książka była totalnie przewidywalna, bohaterowie w kwestii zagrożeń internetu naiwni bardziej od moich rodziców, a co dopiero mówić o mnie czy mojej córce. Każdy przeciętnie inteligentny człowiek od razu domyślał się o co chodzi, tylko nie bohaterka książki, dziennikarka! Język też pozostawiał wiele do życzenia. Jak więc mogli zachwalać te książkę ludzie,którzy sami piszą dużo lepiej??!! I to zachwalali ja bardzo entuzjastycznie, dawno nie czytali ponoć nic tak dobrego… Po tej wpadce zrozumiałam, że jedynym rozwiązaniem tej zagadki musi być po prostu zwykły biznes 🙁 także dziękuję za ten odcinek, bo prawda jest taka, że nawet jeśli z grubsza rozumiemy te mechanizmy, to wciąż możemy dać się nabrać i ja tu pierwsza nie rzucę kamieniem, gdyż mnie też czasem zdarza popełniać się błędy tego rodzaju.
Świetnie się słucha zarówno tym, którzy mają w głowie raczej Shoguna i Kwiaty Wiśni, jak i tym, którzy bardziej widzą “salarymena” kiedy słyszą słowo Japonia.
Gdzieś w okolicach 2006 r. trafiłam na bloga “W Korei i nie tylko”, który rozbudził moją ciekawość na temat Korei. Wcześniej w latach 90 czytałam pierwsze polskie gazety o anime i mandze. Bardzo cieszę, że trafiłam na ten podcast.
p.s. Książka “Kwiaty w pudełku” bardzo przypadła mi do gustu. Pozdrawiam
Dziękuję za bardzo fajny podcast. Chciałam tylko zwrócić uwagę na dwie drobne rzeczy.
1. Co do „Byłam gejszą” i „Chryzantema i miecz” na liście lektur japonistyki – sam fakt, że były na tej liście nie świadczy o tym, że treści książek są bezrefleksyjnie przekazywane. Cały wykład z antropologii miał nas uczulić na egzotyzowanie i książki byly omawiane w sposób krytyczny. Trudno pominąć takie lektury, gdy omawiamy historię badań antropologicznych. Poza tym to właśnie uniwersytet jest najlepszym miejscem do tego, by czytać i poddawać krytycznej analizie lektury, których czytanie mogłoby wprowadzić w błąd osoby nie obeznane z tematem.
2. Hasło „ichigo ichie” owszem, występuje w japońskiej kulturze. To jedna z istotnych zasad ceremonii herbacianej, mówiąca o tym, że moment, który gospodarz ceremonii i jego goście przeżywają razem, już się nie powtórzy, każde spotkanie herbaciane jest wyjątkowe. Domyślam się, że prawdopodobnie większość Japończyków nie kojarzy tego hasła, ale chajini (osoby praktykujące herbatę) jak najbardziej. Owszem, rozciąganie zakresu obowiązywania tej zasady na całe społeczeństwo jest tragicznym nadużyciem. Osób interesujących się ceremonią herbaty jest w Japonii bardzo mało, w stosunku do liczby ludności, to maleńki wycienk japońskiej kultury. Mimo wszystko jest to jednak trochę inny przypadek niż użycie zwykłego słowa, jak ikigai i sprzedawanie go jako “filozofia” i “sztuka” japońska.
Dziękuję bardzo za komentarz 🙂 Podałam te dwa tytuły nie tylko dlatego, że po prostu zobaczyłam te dwie książki na jakiejś liście, tylko rozmawiałam ze studentkami jednej z polskich uczelni, które opowiadały mi, jak o tych książkach mówiono na zajęciach i niestety nie była to taka narracja, jaka podajesz.
Co do “ichigo ichie” – podałam tylko skrawek na ten temat, bo jestem świadoma, że wyrażenie to używane jest w różnym kontekście. Nie zmienia to jednak faktu, że często jedyne miejsce, gdzie polski czytelnik może napotkać to słowo, to różowa okładka jednego z poradników – i używanie jakiegoś wyrażenia z obcej kultury do promowania self-help book i naginanie albo wręcz wymyślanie, w jaki sposób to słowo miałoby niby być kluczem do szczęścia, jest słabe..
Świetnie się słucha, ja też lubię przypisy w literaturze. Zawsze je czytam. Dolne przypisy uwielbiam- szczególnie wtedy, gdy znam znaczenie wyjaśnianego słowa. Interesujące jest to w jaki sposób różni autorzy opisują to samo słowo/zagadnienie.
Przyznam się, że zdarzyło mi się kupić poradnik ikigai i ze 2 inne bzdury, ale ciężko mi się to czytało, jakby ktoś mnie cały czas pouczał, że ciągle coś źle robię.
Słuchając podcastu sprzątałam łazienkę i jak usłyszałam „Magia sprzątania” to się uśmiałam, a moja prośba do kibla, żeby pozwolił się solidnie wyszorować w 30 sec nie poskutkowała. Chyba mam głuchy kibel 😉
Najbardziej podobał mi się fragment dotyczący Okinawy. Dzięki za solidne uświadomienie.
W wolnej chwili będę słuchać kolejnych odcinków.
Dzień dobry! Z tej strony Karolina Bednarz i po dłuższej świątecznej przerwie witam w kolejnym odcinku „Tajfunowych przypisów”. Jeśli trafiliście lub trafiłyście tu przypadkiem i nie wiecie, o co chodzi, zachęcam do przesłuchania poprzednich odcinków, które pozwolą lepiej zrozumieć to, o czym mówię. Raz na jakiś czas oczywiście przypomnę jakąś ważną myśl, ale szanuję swój …
Transkrypt Dzień dobry! Cześć! Tutaj Karolina Bednarz z Tajfunów, a przed nami pierwszy standardowy odcinek Tajfunowych przypisów, czyli naszego tajfunowego podcastu o Azji. Jeśli nie wiecie, o co chodzi, dlaczego podcast ma taką, a nie inną nazwę i po co w ogóle to wszystko, to zachęcam do odsłuchania naszego podcastowego wstępniaka, czyli odcinka pod tytułem: …
Cześć! Witam po nieco dłuższej przerwie w kolejnym odcinku „Tajfunowych przypisów”. Ostatnio opowiadałam o zen, a raczej o japońskim buddyzmie zen i o tym, dlaczego używanie tego słowa do marketingu jest słabym pomysłem. Kiedy jednak zgłębiałam temat i robiłam notatki, zdałam sobie sprawę, jak często bycie „zen” mieszane jest z hasłami o bushidō, czyli o „drodze …
Serwis i Sklep używa plików cookies, aby dostarczać usługi i funkcje dostosowane do preferencji i potrzeb Użytkowników Sklepu, w szczególności pliki cookies pozwalają rozpoznać urządzenie Użytkownika i odpowiednio wyświetlić stronę internetową, dostosowaną do jego indywidualnych potrzeb.
Pliki cookies mogą mieć charakter tymczasowy, tj. są usuwane z chwilą zamknięcia przeglądarki lub trwały.
Stałe pliki cookies są przechowywane także po zakończeniu korzystania ze stron Serwisu i Sklepu i służą do przechowywania informacji takich jak hasło czy login, co przyspiesza i ułatwia korzystanie ze stron, a także umożliwia zapamiętanie wybranych przez Użytkownika ustawień.
Necessary cookies są niezbędne do prawidłowego funkcjonowania strony. Ta kategoria ciastek służy wyłącznie zapewnieniu podstawowych funkcjonalności i bezpieczeństwa strony. Te ciasteczka nie zbierają danych użytkowników.
Wszystkie ciasteczka, które nie są konieczne do prawidłowego działania strony i wykorzystywane do zbierania danych użytkownika np. przez Google Analytics lub inne zintegrowane serwisy są określane jako non-necessary. Potrzebujemy Twojej zgody przed uruchomieniem tych plików cookie w naszej witrynie.
Tajfunowe przypisy – odcinek 2 “Czy ikigai to faktycznie japońska recepta na szczęście?”
Cześć! Z tej strony Karolina Bednarz. Witam w drugim odcinku Tajfunowych przypisów, podcastu, w którym będę się starać przybliżyć Wam Azję Wschodnią. Przypomnę jeszcze pokrótce, że nie mam jednak zamiaru robić tutaj prasówki albo długaśnych wykładów z historii ani zarzucać Was datami i nazwiskami i trudnymi wyrażeniami. Zależy mi raczej na tym, żebyśmy wspólnie zastanowili się nad tym, jak myślimy o Azji. Jasne, podzielę się z Wami też wiedzą, wytłumaczę, co trzeba. Ale najbardziej szczęśliwa będę wtedy, jeśli każdy z odcinków da Wam narzędzia do odkrywania Azji po swojemu, we własnym tempie. Podejrzewam też, albo przynajmniej mam nadzieję, że pozwoli to Wam krytycznie patrzeć na to, jak pisze i mówi się o jakimkolwiek kawałku świata.
A nie jest to łatwe. No bo skąd czerpać wiedzę na przykład o Japonii, jeśli sensownych książek po polsku jest jak na lekarstwo? Mamy do wyboru albo często nudne i grube pozycje akademickie, opowiastki o dwutygodniowej wycieczce do Japonii, książki „specjalistów” na temat tego, jak to Japonia jest całkowicie inna od reszty świata albo promowane ogromnymi budżetami pseudo-poradniki o tym, jak być szczęśliwym, bogatym, nie starzeć się, nie tyć i cholera wie co jeszcze, a wszystko z jakimś dziwnie brzmiącym tytułem i śródtytułem a la „Japońska sztuka blablabla”.
Chciałabym tutaj podkreślić ważną rzecz, zanim przejdę do zaorania tego marketingowego bullshitu. To, że kupiliście takie książki i wydawało się Wam, że są one faktycznie odzwierciedleniem tego, czym jest Japonia nie jest Waszą winą. Ba, ostatnio usłyszałam od jednej absolwentki japonistyki, że na liście lektur z antropologii kulturowej miała między innymi „Byłam gejszą” i „Chryzantemę i miecz”, o której opowiedziałam Wam trochę w poprzednim odcinku. Dlatego jeśli japoniści kończą studia często bez jakiegokolwiek krytycznego spojrzenia na Japonię i nie potrafią odróżnić propagandy lub/oraz siły marketingu od faktu, to jak mają to robić osoby, które w życiu w Japonii nie były i nic o niej nie wiedzą? Skąd mamy wiedzieć, która książka jest faktycznie dobrym źródłem wiedzy, a która gniotem?
Nie uczymy się krytycznego myślenia w szkołach. Wkuwamy daty, nazwiska, wady i zalety jakiegoś zjawiska, ale nie mamy przestrzeni na kwestionowanie tego, czego i jak się uczymy. A nawet jeśli ktoś spróbuje powiedzieć głośno, że to bez sensu, to co to da – na maturze i tak czeka na nas klucz odpowiedzi. Kiedy zaczynamy interesować się światem i czytać wiadomości, krzyczą do nas coraz bardziej niedorzeczne nagłówki. A my przyzwyczajamy się do takiego tonu mówienia. Szybko się nudzimy, potrzebujemy ciągle nowych wrażeń. A jako osoba, która co nie co o mediach wiem, powiem Wam tylko, że naprawdę mało kogo interesuje już rzetelne dziennikarstwo. Bo przede wszystkim ma się klikać. I jasne, są wyjątki, są dziennikarze z pasją. Ale dziennikarze też muszą za coś żyć. Jak mają napisać rzetelne teksty, jeśli dostają psie pieniądze i muszą napisać x tekstów dziennie? Więc kopiują artykuły z internetu, podają dalej to, co wywołuje emocje. Grunt, żeby się sprzedawało, żeby się klikało.
Zanim przejdziemy już do głównego tematu naszego podcastu, chciałabym zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz. To, co widzicie w gazetach, w portalach… to w dużej mierze marketingowa papka. Pewnie wielu połączeń nie jesteście świadomi i nie mam zamiaru tutaj specjalnie tego tematu rozwijać, ale miejcie z tyłu głowy świadomość, że w wielu przypadkach (choć na szczęście nie wszystkich) to nie jest tak, że redakcja nagle fascynuje się autorem i publikuje z nim wywiad, bo uznaje, że to kapitalna książka. To biznes – a Wy nigdy nie dowiecie się tak naprawdę, czy to płatna współpraca i kto komu za ile zapłacił. Jeszcze pół biedy, jeśli to właśnie wywiad z poetką czy małe okienko z recenzją. Ale jeśli promowane są jakieś słowa wydmuszki i widzimy je setki razy w różnych mediach: w telewizji, w gazetach, na blogach, na Instagramie, trudno jest nam się na to nie złapać. Zwłaszcza, jeśli hasła dotykają naszych najgłębszych potrzeb, czyli chęci szczęścia, zdrowia, samorealizacji.
Przemysł tak zwanych self-help books czy poradników to potężny biznes. Jak jednak przebić się w tym całym morzu tytułów o tym, jak schudnąć, jak odzyskać zdrowie, jak odnaleźć szczęście czy jak zostać milionerem? Kluczem są i zawsze były emocje. Jeśli wydawcy uda się w nas wywołać jakąś emocję – nieważne czy będzie to złość, nostalgia, smutek czy radość – ma o wiele większą szansę na to, że damy się na to złapać, za czym idzie komercyjny sukces. A orientalizujące fantazje to obrazy, które są mocno zaplątane w cały szereg emocji i pragnień: wywołują w nas poczucie, że jesteśmy odkrywcami, że dotykamy swoim istnieniem czegoś wyjątkowego. Co z tego, że kupujemy poradnik za jakieś 60 złotych, jeśli dzięki temu mamy szansę na zbliżenie się do filozofii, która ma nam pomóc oderwać się od tego „zepsutego pieniądzem” Zachodu. (i tak, Zachód oczywiście mówię z przekąsem, bo jak już po pierwszym odcinku podcastu wiecie, staram się takich fraz unikać).
Wyobraźcie sobie, że macie dość trudny moment w życiu. Może praca jest niezbyt fajna, związek się sypie, albo po prostu – stresujące czasy, złe samopoczucie. Na pewno jesteście w stanie przypomnieć sobie taki moment, może część z Was zmaga się z takimi rzeczami nawet i teraz. Kupujecie sobie gazetę w kiosku albo odpalacie jakiś duży portal i natrafiacie na jakiś wywiad. A w nim na taki fragment:
„Ikigai jest filozofią opierającą się na siedmiu zasadach wywodzących się z buddyzmu, stoicyzmu, wartości wschodnich. Zasady są na tyle uniwersalne, że każdy z nas może spróbować wcielić je w życie, choć oczywiście nie jest to proste (śmiech). „Iki” znaczy „życie”, a „gai” – „wartość”. Chodzi o to, żeby odnaleźć w sobie pasję i siłę do działania, które przełożą się na najprostsze codzienne czynności i pozwolą w pełni je docenić – choćby przygotowywanie owsianki czy wyjście do pracy”[1].
I oczywiście upraszczam teraz proces myślowy, który zachodzi w wielu z nas, ale na pewno część z nas się zaciekawi. Ikigai, ikigai… filozofia, siedem zasad, buddyzm, wartości wschodnie (dobrze, że nie „orientalne”, no ale też fajnie by brzmiało w tym kontekście). W tym samej wypowiedzi, dosłownie zdanie wcześniej, pada tytuł książki „Ikigai. Japoński sekret długiego i szczęśliwego życia”. Filozofia o dziwnej nazwie, która jest sekretem? Sekretem długiego i szczęśliwego życia? Japoński sekret prosto z Dalekiego Wschodu? Założę się, że co któraś osoba pierwsze co zrobi, to wygoogluje tę książkę. A nawet jeśli na początku stwierdzi, że meh, głupoty, kiedy trafi na nią przypadkiem w księgarni, weźmie ją do rąk. No a co któraś z tych, które będą ją miały w wirtualnym bądź prawdziwym koszyku, ją kupi. A bo nie zaszkodzi, a bo dowiem się czegoś o Japonii. A bo interesowałam się kiedyś Buddyzmem, a bo Daleki Wschód mnie pociąga.
No i można by było sobie pomyśleć, że co to takiego, niska szkodliwość czynu, najwyżej książka okaże się nietrafiona. Ale to właśnie z takich nietrafionych poradników, dziwnych programów i głupawych zdjęć tworzy się narracja na temat dużego kawałka świata. Świetnie to widać na przykładzie z Japonii: nie chcecie wiedzieć, ile osób pytało mnie o wstrzykiwanie sobie niby donutów z soli fizjologicznej pod czoło po tym, jak obejrzeli program na TVN o tym, jakie to niby jest popularne[2]. No i przykro mi mówić, ale nie jest. A nawet jeśli w 120-milionowym kraju są 3 osoby, które sobie tak robią, to podawanie tego jako przykład dla całego kraju jest po prostu krzywdzące. I pół biedy, jak robią to jeszcze osoby, które nie wiedzą lepiej. Ale dziennikarze, redakcje, producenci podejmują takie decyzje świadomie, bo wiedzą, że najlepiej sprzedaje się wszystko, co dziwne i egzotyczne, czy też szurnięte, głupie, obrzydliwe.
Wróćmy zatem do tego nieszczęsnego ikigai. Po pierwsze – nie ma czegoś takiego jak filozofia ikigai. To po prostu słowo oznaczające „coś, po co warto żyć”, skonstruowane na zasadzie: rdzeń czasownika „ikiru” żyć, czyli iki-, plus przyrostek „gai”, który oznacza „warty czegoś”. O wiele popularniejszymi konstrukcjami są zresztą na przykład hatarakigai, czyli w wolnym tłumaczeniu praca, którą warto czy chce się wykonywać albo yarigai, czyli „warte zrobienia”[3].
W każdym razie – to są po prostu japońskie SŁOWA. Nie ma tutaj ŻADNEJ filozofii historii, nurtu. Trudno mi o lepszy przykład orientalizmu niż właśnie nadawanie totalnie innej kategorii dla słowa, które w ogóle z niczym takim się nie kojarzy. To tak jakby powiedzieć, że „polską filozofią opartą na filarach kultury judeochrześcijańskiej jest życie”. I potem sprzedawać książki o tytule: „Życie. Polska filozofia, która zapewni Ci szczęście”. Zaczynacie słyszeć, jak dziwacznie to brzmi?
Ale nie brzmi dziwacznie, dla 99% Polaków, którzy nie znają języka japońskiego. To totalnie zrozumiałe. Dlatego powstaje cała gama poradników właśnie na takiej kanwie. BLABLA (tutaj wrzucamy jakieś egzotyczne słowo), czyli sztuka blablabla. Ikigai to chyba najpopularniejszy przykład, nad którym chciałabym się jeszcze troszkę popastwić.
Zapytałam jakiś czas temu moją japońską przyjaciółkę o znaczenie słowa ikigai. Pokazałam jej nawet te pseudo diagramy, które można znaleźć online o tych siedmiu czy ilu tam filarach tej… ekhem… filozofii. No i mojej koleżance wyszły oczy z orbit. A potem się zasmuciła. Powiedziała mi, że jej to słowo kojarzy się tylko z czymś negatywnym, z ogromną presją, zwłaszcza rodziców, którzy mówią młodym Japończykom i Japonkom, że czas na znalezienie swojego ikigai, pójście na studia, założenie rodziny, a nie granie w gry. Bliższe to taniej couchingowej mowie, które sprawia, że wiele osób czuje, że ich życie jest do dupy, bo nie mają wyklarowanej wizji na siebie. Ale przecież w poradnikach pisali o tym inaczej! A my często na taką orientalizującą narrację się nabieramy. No bo czemu nie? Jeśli ktoś nam mówi, że w Japonii obowiązuje taka filozofia, która jest podstawą japońskiego życia, to czemu mielibyśmy temu nie wierzyć, zwłaszcza gdy mówią o tym w telewizji i wydawane są na ten temat książki?
Zerknijmy jeszcze na opis wydawcy książki o ikigai (nie muszę chyba dodawać, że pisał ją nie-Japończyk?)
„Było już work life balance, slow life i hygge. Teraz czas na ikigai – japońską filozofię szczęścia. To są fakty, a nie chwyt marketingowy”[4].
(no dobra, wtrącę się tutaj, żeby zwrócić Wam uwagę, że jeśli ktoś podkreśla, że to jest prawda, że japońska filozofia szczęścia jest faktem, to troszkę chyba jednak bajer…)
„Japończycy zajmują czwarte miejsce na świecie pod względem długości życia, a Japonki drugie. Zawdzięczają to IKIGAI, które nazywają powodem, dla którego chcesz rano wstać z łóżka. IKIGAI jest obecne w ich codziennym życiu, w karierze zawodowej, w związkach, w rodzinie i w każdej czynności, którą wykonują”.
Zatrzymajmy się przy tym na chwilkę. Naprawdę myślicie, że 120 mln ludzi w jakimkolwiek kraju jest w stanie żyć tak samo, myśleć tak samo, mieć takie same podejście do życia i marzenia? Gdybyśmy zamienili ten opis na opis o Polsce, każdy z nas stwierdziłby, że to stek bzdur. Ale łapiemy się na takie uogólnienia, kiedy mówimy o innych kulturach.
W skrócie: ikigai to po prostu słowo oznaczające „warte życia”, „powód do życia”. Nic więcej. Nie ma w tym słowie nic o pasji, szczęściu, powołaniu, życiowej misji ani innych takich rzeczach. I nie, to, co dana osoba uważa za powód, dla którego warto żyć nie da się wpisać w żaden diagram.
Dodam tylko, że takie książki wydawane są z reguły w Europie i w Stanach i kierowane do ludzi, którzy pragną spełnienia obietnicy z okładki, że to akurat ikigai, nunchi, wabisabi czy inny pseudomarketingowy wytrych zmieni ich życie. Autorzy kreują się na osoby, które odkryły „sztukę”, „sekret” dalekiej nieznanej nam kultury i teraz oferują go nam dosłownie za grosze, 50 złotych za receptę na długie życie? Toż to deal życia!
Fascynujące w ogóle jest to, jak na jedno kopyto sprzedaje się te wszystkie magiczne słowa prosto z Azji Wschodniej. Najlepiej widać to na przykładzie Marie Kondo, której poradniki sprzątania zrobiły w Europie i w Stanach furorę… tylko że niekoniecznie w Japonii. Rzucam w przypis link do obrazka[5], na którym porównany jest sposób i estetyka promocji pani Kondo w Japonii i w Stanach. To totalnie dwa różne podejścia – w Japonii Kondo jest po prostu specjalistką od sprzątania, taką „Perfekcyjną panią domu”. Na Youtube wrzuca filmiki, na których mówi dużo i jeszcze więcej się śmieje: jak posprzątać szuflady, jak ogarnąć garaż i tak dalej.
No ale jak to! To nie taką Marie Kondo znamy! To przecież spokojna pani ubrana w stonowane kolory, która poświęca chwilę zadumy, żeby podziękować domowi za to, że pozwala się sprzątać. Pani, która mówi o wdzięczności, która nawraca zagubione w pogoni za pieniędzmi amerykańskie rodziny w swoim programie na Netflixie… A jako że Marie Kondo to Japonka, a jej podejście sprzedawane jest jako japońskie podejście, czyli podejście wszystkich Japonek, to to oznacza, że Japonki są spokojne, grzeczne, lubią i umieją sprzątać.
To nie tak, że kupowanie poradnika o sprzątaniu jest złe. Ale książka z 50 radami jak posprzątać swój dom nie sprzedawałaby się nawet w 1% tak dobrze jak „Magia sprzątania.” Amerykański wydawca dodał zresztą do oryginalnego tytułu jeszcze śródtytuł o treści: „Japońska sztuka porządkowania i organizowania”[6]. Składanie skarpetek to japońska sztuka, czaicie? No ale co jak co, takie marketingowe chwyty gwarantują po prostu świetną sprzedaż.
Jeśli już mówimy o sprzątaniu, nie zapominajmy o japońskim rytuale osoji. Mowa o wielkim domowym sprzątaniu, które Japończycy robią z okazji Nowego Roku. I tak, chcielibyśmy pewnie wierzyć, że to dlatego, bo są bardziej uduchowieni, że domykają nieskończone sprawy, żeby z czystymi sercami wejść w kolejny rok. I nie wiem, może jest jakaś osoba w Japonii, która robi to z tak wielkim namaszczeniem i traktuje to jako rytuał. Tak samo, jak pewnie jest osoba, która przedświąteczne sprzątanie w polskiej rodzinie traktuje jako piękny rytuał, a nie jako „o kurde ale mi się nie chce myć tych głupich okien”.
Wyobraźmy sobie, że teraz nagle trafia w nasze ręce książka o wielkim polskim rytuale Sprzątania, oczywiście pisanego wielką literą. A tam 5 kroków do zostania mistrzynią ścierania kurzy albo wstęp do sztuki zamiatania. Nie, niemalże żaden Japończyk nie składa dłoni i nie modli się do domu w podzięce za to, że pozwoli się sprzątnąć ani nie medytuje z miotłą w ręku. Tym bardziej, że mężczyźni wykonują najmniej prac domowych ze wszystkich tak zwanych państw rozwiniętych. Średnio 5 godzin dziennie domem zajmują się kobiety, a mężczyźni niecałą godzinę[7]. Miejmy to w głowie, kiedy słyszymy bajki o idealnym kraju, którego mieszkańcy i mieszkanki znaleźli receptę na szczęście.
Wierzymy w te wszystkie słowa klucze, bo potwierdzają je skrawki informacji, które na temat na przykład Japonii czerpiemy z mediów. Kwiatki wiśni, długie życie, super technologia, ceramika, kamienne ogrody, zen… nie wiemy (bo skąd mamy wiedzieć?), że w Japonii w ubóstwie żyje więcej osób niż w Polsce, a długie życie dla wielu rodzin jest… przekleństwem. Opieka nad starszymi osobami to problem milionów rodzin, głównie kobiet. Że od trzech dekad Japonia boryka się z kryzysem ekonomicznym. Że kobiety mają bardzo niską pozycję społeczną i w światowych raportach na ten temat Japonia jest zawsze na szarym końcu.
No ale jak to? Przecież jedna z popularniejszych książek twierdzi, że „Japonki nie tyją i się nie starzeją”. Śródtytuł to: „Pyszne sposoby zachowania młodości, dobrej sylwetki i zdrowia”. Opis wydawcy jest jeszcze lepszy:
„Jest taki kraj, w którym kobiety żyją dłużej, niż gdziekolwiek indziej na ziemi. Wskaźnik otyłości jest tam najniższy spośród krajów rozwiniętych. Czterdziestoletnie kobiety wyglądają tam tak, jak gdyby miały dwadzieścia lat.
(…)
To zarazem wysoko uprzemysłowiony kraj, który stanowi potęgę gospodarczą na świecie. Ten kraj to Japonia. I warto wiedzieć, dlaczego dzieje się tam coś niezwykłego.
(…)
Książka pomaga zrozumieć, dlaczego Japonia jest krajem najzdrowszych ludzi na świecie”[8].
Książek i artykułów opowiadających o tym, jaka to niby dieta japońska jest zdrowa jest naprawdę dużo. Ale jakiś czas temu pojawiło się trochę publikacji na temat diety okinawiańskiej, po polsku wyszła na przykład książka o tytule „Okinawa Food” z podtytułem: „Co jeść, aby żyć dłużej w zdrowiu”. Opis na okładce zachęca: „Mieszkańcy japońskiej wyspy Okinawa żyją dłużej niż ludzie gdziekolwiek na świecie. Rzadziej chorują, wolniej się starzeją i do późnej starości są aktywni”[9].
Ten mit powiela też artykuł, który zacytowałam na samym początku, pozwólcie że do niego wrócę na chwilę. Mówi to już Polka, która najprawdopodobniej wiedzę na temat Okinawy czerpie z tej książki albo innych podobnych publikacji:
„W Japonii jest wyspa Okinawa, na której mieszka olbrzymi odsetek ludzi mających ponad sto lat. I oni żyją według wspomnianych zasad. Czerpią radość z życia na każdym jego etapie i aż do śmierci pozostają aktywni, wszystkie czynności wykonując z nieustającą uważnością i zaangażowaniem”[10].
Nie mam zamiaru ani czasu rozkładać każdego takiego opisu na części pierwsze, ale mam nadzieję, że zaczynacie słyszeć, o co mi chodzi. To, co jest fascynujące w wątku okinawiańskim to fakt, że wrzucamy do jednego worka dwie całkowicie inne kultury i wybieramy z badań tylko te dane, które najlepiej podpierają nasze tezy – wiecie, taki antropologiczny bufet.
Więc pozwólcie, że jeszcze się przy tej Okinawie zatrzymam. Po pierwsze – wszystkie badania na temat długości życia z reguły odnoszą się do całej prefektury Okinawa, która obejmuje cały archipelag Rjukju. Archipelag, który składa się z ponad stu wysp. Kiedy wpiszemy w Google „Okinawan diet” najpierw bombardowani jesteśmy publikacjami o tym, jak to jedzenie jak Okinawańczycy wręcz zagwarantuje nam zdrowie i długie życie. Ale wystarczy dosłownie kilka minut, żeby znaleźć źródła do badań, które burzą nam ten sielankowy obraz. Na przykład: ze wszystkich 47 prefektur w Okinawie spożywa się na osobę najmniej warzyw i owoców[11], a za to najwięcej kurczaka z KFC[12], piwa[13] i mięsa[14].
Czyli w takim razie ta cała dieta okinawska to mit? I tak i nie. Badania na temat zdrowotności okinawiańskiej diety bazowały na tradycyjnym i często bardzo ubogim jedzeniu: bulwach, warzywach, dzikich owocach. Kiedy mówimy o polskim jedzeniu, myślimy raczej o tym, co się faktyczni u nas jada (a często są to majonez, kiełbasy, białe bułki, piwo), a nie o diecie naszych prapradziadków i praprababć, dla których mięso było luksusem, a dietę opierali na kaszach, kapustach, warzywach i strączkach. Co ciekawe, coraz częściej stawia się w ogóle pod znakiem zapytania dane na temat długowieczności na świecie, zwłaszcza badania na temat tak zwanych „błękitnych stref”, więc kto wie, może i historia okinawiańskiej diety okaże się jedynie kolejną wydmuszką.
Pozwólcie jeszcze na malutki offtop. W przypadku Okinawy mamy do czynienia z podwójną warstwą kulturowych uprzedzeń, stereotypów i uproszczeń. Okinawa jest częścią Japonii od… 1879 roku. W dużym skrócie: wcześniej była odrębnym państwem, królestwem Rjukju. W 1879 została „wewnętrzną kolonią” Japonii (mianem „zewnętrznej kolonii” określano np. Koreę czy Tajwan). Mieszkańców, którzy mówili innym językiem (a raczej – językami) i mieli inny system wierzeń, poddano bardzo intensywnej japonizacji. Zmuszono ich do przyjęcia japońskich nazwisk, nakazano mówić po japońsku. Wyśmiewano i pogardzano wszystkim, co związane z okinawiańską kulturą.
To na terenie Okinawy miała miejsce jedna z największych bitew drugiej wojny światowej. Zginęła wtedy 1/3 ludności cywilnej, a wielu mieszkańców ze strachu przed amerykańskimi żołnierzami (a strach ten nakręcała japońska imperialistyczna propaganda) popełniało zbiorowe samobójstwa. Od 1945 do 1971 roku okupowana była przez Stany Zjednoczone, do dziś stacjonuje tam około 30 tys. Amerykańskich żołnierzy[15]. I nawet teraz wielu Okinawańczyków nie czuje się Japończykami, regularnie odbywają się protesty przeciwko decyzjom centralnego rządu., który zgadza się na przykład na rozbudowę amerykańskich baz wojskowych.
Okinawa to też jeden z najbiedniejszych regionów Japonii, do dziś traktowany przez resztę kraju jak „wewnętrzna kolonia”, gdzie jedzie się skorzystać z pogody i niskich cen, a nie trzeba lecieć na przykład do Tajlandii. W prefekturze Okinawa prawie 35% dzieci żyje na granicy ubóstwa[16]. W całym kraju średnia to 18,3%.
Ale w ramach zakończenia offtopu, który pozwoli mi wrócić do głównego tematu: egzotyzując i upraszczając narrację o Okinawie jeszcze bardziej przyczyniamy się do dyskryminacji mieszkających tam osób. Łatwiej jest opowiadać bajeczki o diecie z Okinawy niż zdać sobie sprawę z relacji sił, które mają miejsce w tej narracji. Łatwiej jest pojechać tam, zatrzymać się w fajnym hotelu i mieć totalnie wywalone na to, z czym muszą mierzyć się mieszkający tam ludzie. Dotyczy to z resztą wielu „egzotycznych destynacji”, które promują biura podróży. Więc nie, Okinawa nie jest jakimś „rajem” na ziemi, gdzie ludzie jedzą superzdrowe rzeczy i są szczęśliwi każdego dnia. To miejsce pełne bolesnej historii, dyskryminowane do dziś, które musi sobie poradzić z byciem na raz japońską i amerykańską kolonią. I tak, mieszkają tam ludzie i szczęśliwi i nieszczęśliwi i zdrowi i mniej zdrowi, ale upraszczanie ich całego jestestwa do wesołej książeczki o zdrowej diecie jest sporym nadużyciem.
Reasumując:
Problemem nie są tutaj same pomysły na długowieczność czy szukanie inspiracji, ale nasze bardzo lekkie podejście do faktów i danych, co pokazuje ogrom stereotypów na temat Japonii. A potwierdza lekkość, z jaką podajemy je często dalej. A takie marketingowe bajeczki poza sprzedawaniem nam nowych „filozofii”, mają też mocno PR-ową rolę. Mają odwracać naszą uwagę od tego, co niewygodne. A my, zamiast dociekać i pytać i wątpić, często dajemy się na to złapać.
Powtórzę raz jeszcze – to nie jest też tak, że uważam, że te wszystkie książki to w 100% stek bzdur – że nie można zainspirować się metodami Marie Kondo i lepiej ogarnąć sprzątanie mieszkania albo nie doczytać o japońskiej diecie i zmienić swój sposób jedzenia i poczuć się lepiej. Jeśli uda się Wam znaleźć inspirację w takich książkach do tego, żeby żyło Wam się lepiej, super.
ALE! Podpieranie swojej narracji pseudonauką (albo jeszcze inaczej – popieranie swojej tezy artykułami naukowymi, które na przykład z Japonią nie mają nic wspólnego, żeby potem promować tę książkę jako japońską „sztukę” czegoś tam), generalizowanie, egzotyzowanie, orientalizowanie, które często zakrawa na szeroko pojętą ignorancję nie jest OK. Mówię tutaj raczej o wydawcach, pisarzach, blogerach, którzy często są tych rzeczy choć trochę świadomi, ale używają takich a nie innych haseł tylko i wyłącznie dla kliknięć, dla pieniędzy.
Nie dajmy się złapać też na tłumaczenia w stylu „ojeju, ale mi się tak podoba” albo „no ale ja tak sobie tylko mówię”. Bądźmy świadomi i świadome, kwestionujmy takie zabiegi marketingowe i wytykajmy takie uproszczenia u innych. I nie chodzi tutaj o robienie zbiorowego palenia książek, ale o zastanowienie się, na jakie rzeczy my daliśmy się do tej pory w takiej formie złapać i czy jesteśmy w stanie zmienić sposób, w jaki nazywamy niektóre sprawy. I nawet jeśli jakaś książka, no nie wiem, o sztuce japońskich „kąpieli leśnych” sprawiła, że chodzicie więcej na spacery i czujecie się lepiej, nic nie stoi na przeszkodzie, żeby zakwestionować sięganie po orientalizujące stereotypy w swojej recenzji, komentarzu czy na swoim blogu.
Tytuł książki, która spopularyzowła modę na shinrin yoku, co dosłownie znaczy „kąpiel leśna” brzmi tak: „Shinrin Yoku. Japońska sztuka czerpania mocy z przyrody”[17]. Ten sam autor, Hector Garcia, napisał zresztą też inny poradnik o japońskiej metodzie na szczęście, czyli „Ichigo ichie. Japońska sztuka przeżywania niezapomnianych chwil”. Obawiam się, że gdybym miała każde takie hasło rozerwać na strzępy, spędzilibyśmy tutaj kilka godzin, więc pozwólcie, że pominę to ichigo ichie milczeniem, bo w życiu o czymś takim nie słyszałam ani ja ani moi japońscy znajomi i przejdę do tego sławetnego shinrin yoku.
Trudno mi momentami uwierzyć, że kapitalizujemy w tym świecie nawet takie rzeczy jak SPACER w naturze. Tak, spacerowanie i kontakt z naturą są zdrowe. Tak, jest na to wiele badań. Pisali o tym pisarze, naukowcy, poeci i badacze z różnych kręgów kulturowych – także np. z USA. Wszystko da się sprzedać, grunt żeby miało egzotycznie brzmiącą nazwę.
Ale jeśli serio myślicie, że Japończycy chodzą zażywać leśnych kąpieli, dyskutują o tym i regularnie wprowadzają to w życie, to muszę Was tutaj zawieźć. Japońskie miasta pozbawione są w dużej mierze zieleni, Japończycy to jeden z najbardziej przepracowanych narodów świata, który mierzy się z ogromną liczbą samobójstw i śmierci z przepracowania[18] i mało kogo stać na luksus przebywania w naturze, zwłaszcza gdy mieszka w którejś z metropolii.
Chciałabym zwrócić jeszcze uwagę na coś innego – na nazywanie tych wszystkich słów „sztuką”. Sztuka spaceru, sztuka jedzenia, sztuka życia. Odrywamy tym samym narrację o Japonii od poziomu ludzkiego, wtłaczamy je na orientalizujący nurt i promujemy przekonanie, że to kraj, w którym zatrzymał się czas. A stąd blisko do fetyszyzowania całego kraju i całej kultury, co jeszcze bardziej utrudnia zmierzenie się z rzeczywistością i traktowanie mieszkających tam osób jak ludzi. Co tylko ułatwia uprzedmiatawianie ich i wykorzystywanie do realizacji naszych orientalizujących fantazji[19]. Ot, takie błędne koło.
Do rangi sztuki wynosimy niemalże już wszystko, co związane z Japonią. Doszło nawet do tego, że sztuką zostało ochrzczone nawet robienie domowej tabelki z wydatkami: „Kakeibo, japońska sztuka oszczędzania”[20]. O dziwo, o wiele ciekawsze i przydatniejsze byłoby tutaj śledzenie japońskich kont o kakeibo na przykład na Instagramie, gdzie różni ludzie dzielą się swoimi sposobami na zarządzani domowym budżetem. I nie, nikt nie mówi tutaj o sztuce czy sekrecie czegokolwiek. Ale fotki czy blogi, gdzie Japończycy i Japonki dzielą się swoimi mykami na rysowane odręcznie tabelki w zeszytach i zastanawiają się, na jakie kategorie najlepiej podzielić wydatki, nie przyniosą ci góry złotych monet. A postawienie się w roli tłumacza i ambasadora tej jakże trudnej Sztuki już tak.
Chciałabym jeszcze podać jeden niejapoński przykład, żeby pokazać Wam, że mechanizmy te działają podobnie w przypadku każdego kraju/miejsca/kultury, na który w danym momencie panuje marketingowy szał.
A od niedawna na topie jest Korea: koreańskie dramy, koreańska muzyka, koreańskie jedzenie. Nic dziwnego, sama spędziłam w Korei trochę czasu i studiowałam koreanistykę jako drugi kierunek, kocham koreańską szamkę, a od początku pandemii oglądam sporo koreańskich seriali. Ale trudno jest znaleźć jakiekolwiek informacje o koreańskim społeczeństwie bez przedarcia się najpierw przez caaaaaałe morze pseudo artykułów o nunchi, które na okładce polskiego wydania ma śródtytuł: koreański sekret dobrych relacji z ludźmi.
Oczywiście pełno jest tekstów o nunchi w polskiej prasie i na polskich portalach – choć jak dla mnie wystarczy przeczytać jeden, żeby wiedzieć o co chodzi, bo wiadomo, że wszystkie są przeklejone z PR-owych materiałów wydawcy i mówią o tym samym. Pełno takich tekstów zwłaszcza na stronach uznawane za kobiece, tak jakby zakładano, że kobiety bardziej dadzą się na takie rzeczy nabrać. Chyba że po prostu uczy się nas od małego, że powinnyśmy ciągle szukać recepty na szczęście, najlepiej na drugim końcu świata? To chyba temat na inną rozmowę. Nagłówek artykułu na „Wysokich obcasach” to: „Nunchi, czyli koreańska sztuka czytania w myślach. Klucz do szczęścia, sukcesu i dobrych relacji”[21].
Mam nadzieję, że w Waszej głowie migają właśnie czerwone lampki? „koreańska sztuka”, „klucz do szczęścia”, te sprawy.
Dalej nie jest wcale lepiej. Spójrzmy na niebezpiecznie brzmiący pierwszy akapit: „Empatia bywa niebezpieczna, szczególnie dla kobiet, które mogą stać się przez nią ofiarami socjopatów.” A no sorry, to ja wyłączam moją empatię, i włączam tryb nunchi, to wtedy będę bezpieczna. Ufff. Cały wywiad to opowieść o wielkiej sztuce czytania emocji, na przykład gdy wchodzimy do pokoju, gdzie są inni ludzie. W angielskim jest wyrażenie, które idealnie opisuje tym, czym to nunchi jest – read the room – ale i tak nie przeszkodziło to książce pani Hong stać się w anglojęzycznym świecie bestellerem. No bo to nie jest po prostu reading the room, to jest nunchi, haloo.
W wywiadzie pada takie zdanie: „W Korei mówimy, że nunchi jest tajną bronią słabszego – nawet jeśli nie masz nic, wciąż masz nunchi. Ludzie, którzy doszli do sukcesu, nie mając wcześniej żadnych zasobów, zapewne mieli dobre nunchi”. Ale wystarczy poczytać trochę o nunchi z koreańskiej perspektywy, żeby trafić na wypowiedzi osób, dla których nunchi kojarzy się raczej z traumą.
Nunchi może i pomaga w niektórych sytuacjach, ale w większości przypadków nunchi to raczej niewidzialna zasada, wisząca w powietrzu hierarchia, która dyktuje jak wobec kogo trzeba się zachować. Nunchi z poradnika obiecuje, że będziemy świetnie reagować na otaczający nas świat, przez co będziemy szczęśliwi i odniesiemy sukces. Ale dla wielu nunchi to jedyny sposób na przetrwanie, a nie jakaś mistyczna superpower.
Nunchi to na przykład dbanie o to, żeby kieliszek Twojego szefa nigdy nie był pusty. Nunchi to wrzucanie na Facebooka tylko ładnych zdjęć, pisanie tylko optymistycznych opisów, żeby pokazać światu odpowiednią wersję siebie[22]. Nunchito nie mówienie nic, kiedy kolega w pracy cię obmacuje, nieskomentowanie seksistowskiego żartu rzuconego przez szefa i tak dalej.
Nunchi, ikigai, kakeibo, shinrin yoku… jak widzicie, mogłabym tak bez końca. Japończycy nie uprawiają w nocy sztuki NERU, nie jedzą rano sekretnego ASAGOHAN, nie biorą udziału w rytuale SHIGOTO[23]. Koreańczycy nie spędzają każdego momentu swojego życia na ocenianiu NUNCHI, a jeśli już muszą oceniać atmosferę w danym pomieszczeniu i podświadomie decydować, jak powinni się zachować, to robią to raczej ze strachu i w stresujących mocno zhierarchizowanych okolicznościach. Tylko że my nie chcemy czytać o tych wszystkich niuansach. Nie chcemy książki o presjach, problemach, o codzienności Koreańczyków, Japończyków, Koreanek i Japonek. Chcemy kolorowych i egzotycznych obrazków, które pozwolą nam na chwilę oderwać się od rzeczywistości.
Tylko, że… mieszkańcy Japonii czy Korei nie istnieją po to, żeby odtwarzać role, które myśmy dla nich wymyślili. Nie ma nic złego w kupieniu poradnika o kakeibo, ale każdy taki zakup jest głosem za taką a nie inną strategią marketingową. Strategią mocno egzotyzującą, zakrawającą często o rasizm, jeśli założymy, że jest nim przekonanie o wyższości jednej rasy nad drugą, co zaczyna się często od upraszczania i przyrównywania jakichś cech i zachowań do konkretnej etniczności. A podejrzewam, że jeśli dotrwaliście do końca tego podcastu i zależy Wam na tym, żeby więcej wiedzieć o świecie, to niekoniecznie chcecie brać w czymś takim udział.
Zatem co z tym fantem zrobić? Jeśli naprawdę potrzebne są Ci do życia poradniki, poszukaj takich napisanych przez specjalistów, którzy nie wycierają sobie gęby inną kulturą i nie traktują innej kultury jak bufet, z którego mogą wziąć jedną rzecz i zacząć traktować ją jak święty graal. A najlepiej: omijaj wszelkie książki, które obiecują, że zdradzą sekret szczęścia, są receptą na długie życie, albo mają w śródtytule „sztukę” czegokolwiek.
Za każdym razem kiedy będziecie się wahać, wyobraźcie sobie, że ktoś stoi w Anglii i ma w ręku książkę o tytule: „Spacer, the Polish art of finding true happiness” (czyli spacer, polska sztuka prawdziwego szczęścia) Albo „Zeszyt, the true secret to finding your inner voice” (zeszyt, prawdziwy sekret do odnalezienia twojego wewnętrznego głosu). Czekam na książki o Gakko, czyli sztuce japońskiej edukacji (gakko to szkoła), Toire, recepcie na zdrowe jelita (toire to toaleta) albo Taberu, czyli jak jeść zdrowo i smacznie (taberu to jedzenie).
Ale zanim to nastąpi, wrócę jeszcze do tego tematu, bo nie powiedziałam nic o promocji japońskiej estetyki i słowach wytrychach pokroju wabisabi, kintsugi czy mono no aware. Ale to temat na osobną opowieść, bo jest tego po prostu za dużo i korzenie tych naszych przekonań tkwią zbyt głęboko. I łatwiej będzie się nam przez to przedrzeć, gdy pierwsze rozkminki na ten temat będą za nami.
Na sam koniec tylko pocieszę Was, że każdy z nas złapał, łapie się i będzie łapał się na różne marketingowe wydmuszki. Ogarnięcie tego nawet w kwestii tylko polskich trendów jest już odpowiednio trudne, a co dopiero, gdy jakieś nieznane nam słowo z odległej kultury przedstawiane jest tylko w jeden sposób, a znalezienie prawdziwych informacji na ten temat graniczy z cudem (w końcu lepiej klikają się artykuły z wielkich portali, więc to one jako pierwsze wyskakują na google’u, dopiero potem inne teksty, zresztą często też te sponsorowane. A jako że np. w Japonii „ikigai” to po prostu zwykłe słowo, nie znajdziecie w internecie zbyt wiele na temat tego, że to bzdury, a tylko utwierdzicie się w przekonaniu, że faktycznie, to mistyczna japońska sztuka szczęścia).
Dlatego bądźcie czujni i czujne. Nie dajcie się nabić w balona. Jeśli macie już takie książki albo sami powtarzaliście takie rzeczy – trudno. Nie ma co rozpamiętywać, przynajmniej teraz może wiecie już odrobinę więcej i jesteście w stanie lepiej poradzić sobie z kolejnym zalewem takich treści.
Wrócę jeszcze do tego tematu i obiecuję, że go jeszcze podrążymy, bo nasze fantazje na temat Japonii i Azji Wschodniej w ogóle to złożony organizm, więc będziemy ogarniać to powoli warstw po warstwie.
Przypominam, że na naszej stronie znajdziecie transkrypt całego podcastu i przypisy do tego, o czym dziś mówiłam – zachęcam do poklikania sobie w artykuły, które cytuję, do spojrzenia na okładki książek, które wymieniam. Odpalcie sobie jakieś filmiki na Youtube, poszperajcie po hasztagach na Instagramie. Poszukajcie podobnych tekstów na własną rękę i zwróćcie uwagę na język, który jest w tych tekstach używany. Przyda się nam to do kolejnych rozważań.
No i oczywiście dajcie znać, czy kolejny odcinek Wam się podobał. Na jakie hasła czy mity powinnam zwrócić uwagę następnym razem? Czekam na Wasze komentarze i wiadomości.
Trzymajcie się ciepło!
[1] Monika Kucel, Paulina Puchalska, “Agnieszka Bernad, farmaceutka, która została masażystką: To był proces. Od lat kształciłam się w dziedzinie refleksologii oraz medycyny chińskiej”, Wysokie Obcasy, 26 stycznia 2019, https://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/7,171094,24398631,kocham-swoja-twarz-taka-jaka-jest-kazdy-kolejny-rok-i-dodatkowa.html
[2] https://www.tvnstyle.pl/programy/szalone-tokio,10947.html
[3] 生き- (iki-) + -がい (-gai) = 生きがい (ikigai); 働きがい (hatarakigai), やりがい (yarigai)
[4] https://wielkalitera.pl/sklep/literatura-piekna-obca/ikigai-japonska-sztuka-szczescia/
[5] https://twitter.com/aomuro2nd/status/1318680897953034241
[6] Christopher Harding, “Marie Kondo and the Life-Changing Magic of Japanese Soft Power”, The New York Times, 18 stycznia 2019, https://www.nytimes.com/2019/01/18/opinion/marie-kondo-japan.html; [Harding to także autor bardzo dobrej przekrojowej książki o Japonii: Japan Story]
[7] “Working Japanese Women Still Handle Most of the Housework”, nippon.com, https://www.nippon.com/en/features/h00184/
[8] https://lubimyczytac.pl/ksiazka/299570/japonki-nie-tyja-i-sie-nie-starzeja
[9] https://lubimyczytac.pl/ksiazka/4852215/okinawa-food-co-jesc-aby-zyc-dluzej-w-zdrowiu
[10] Monika Kucel, Paulina Puchalska, “Agnieszka Bernad, farmaceutka, która została masażystką: To był proces. Od lat kształciłam się w dziedzinie refleksologii oraz medycyny chińskiej”, dz. cyt.
[11] Consumption Expenditure of Fruits, Statistics Japan, 8 września 2017, https://stats-japan.com/t/kiji/11487
[12] Kentucky Fried Chicken, Statistics Japan, 15 lutego 2018, https://stats-japan.com/t/kiji/10147
[13] Consumption of Beer, Statistics Japan, 15 listopada 2017, https://stats-japan.com/t/kiji/10822
[14] Consumption Expenditure of Other Raw Meat, Statistics Japan, 27 lipca 2017, https://stats-japan.com/t/kiji/22171
[15] Trudno znaleźć dokładne dane, ale najczęściej mówi się o 25~30 tysiącach żołnierzy Marine i o dodatkowych 15~20 tysiącach personelu cywilnego/rodzin.
[16] https://ryukyushimpo.jp/news/entry-198383.html ; znalazłam też dane, które mówią o 29,9%, ale kluczem jest tutaj to, że jest to najwyższy procent w skali kraju. Więcej o ubóstwie w Japonii można przeczytać w Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet.
[17] https://lubimyczytac.pl/ksiazka/4847393/shinrin-yoku-japonska-sztuka-czerpania-mocy-z-przyrody
[18] Nobuko Kobayashi, “Employers must help cut Japan’s suicide rate”, Nikkei Asia, 10 września 2018, https://asia.nikkei.com/Opinion/Employers-must-help-cut-Japan-s-suicide-rate
[19] Erica Kanesaka Kalnay, “Believing in Fairies: Marie Kondo and Our Oriental Attachments”, Avidly, 2 lipca 2019, http://avidly.lareviewofbooks.org/2019/07/02/believing-in-faries-marie-kondos-oriental-attachments/
[20] Patrick St. Michel, “Kakeibo: Turning a dull aspect of Japanese life into social media gold”, The Japan Times, 25 stycznia 2020, https://www.japantimes.co.jp/news/2020/01/25/national/media-national/kakeibo-turning-dull-aspect-japanese-life-social-media-gold/
[21] Magdalena Keler, “Nunchi, czyli koreańska sztuka czytania w myślach. Klucz do szczęścia, sukcesu i dobrych relacji”, Wysokie Obcasy, 21 lipca 2020, https://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/7,53664,26145740,jak-uratowalo-mnie-nunchi.html
[22] https://twitter.com/koryodynasty/status/1191508890875097089
[23] Neru (寝る) to po japońsku „spać”, asagohan (朝ごはん) to „śniadanie”, a shigoto (仕事) to „praca”
10 replies to “Tajfunowe przypisy – odcinek 2 “Czy ikigai to faktycznie japońska recepta na szczęście?””
Patrycja
W oczekiwaniu na kolejny odcinek podcastu postanowiłam napisać komentarz. Od dwóch dni odświeżam spotify z nadzieją na kolejną odsłonę.
Natomiast w tym całkowicie zmieniłaś moje postrzeganie fenomenu “japońskiej sztuki [wstaw dowolne]”, bo brałam tytuły takich publikacji na poważnie. Nie czytałam żadniej z nich, bo nie przepadam za poradnikami, ale oglądałam w księgarniach i jakoś z tyłu głowy miałam to przeświadczenie, że ci Japończycy to rzeczywiście są tacy mistyczni, mocno uduchowieni, całkowicie inni od zwykłych śmiertelników szukających odpowiedzi na pytanie: “jak żyć?” Bardzo ci dziękuję za pokazanie nowej perspektywy.
Co do kwestii, które wydają mi się ciekawe: jak dzisiaj Japończycy postrzegają Koreańczykow (szczególnie na fali i popularności k-popu)?
Trzymaj się ciepło i miłego nagrywania podcastów!!
Adam
Świetna robota! Trafiłem tu przypadkiem wczorajszego wieczoru już wiem że będę stałym słuchaczem 🙂
Czekam na kolejne publikację/nagrania!
Agnieszka
Nie korzystam z żadnej maści poradników, ale to wykorzystywanie japońskich słów jako coś mistycznego, skojarzyło mi się strasznie z takim dyskursem wśród czytelników mang, który pojawia się za każdym razem, gdy polskie wydawnictwo tłumaczy jakąś nazwę – bo po polsku nie brzmi to wystarczająco epicko, tajemniczo etc., myślę, że to część tego samego problemu.
Agata
Znakomity podcast! Jakiś czas temu przeczytałam dwie recenzje, które nie były oznaczone jako sponsorowane, autorstwa osób znanych z miłości do literatury, pisarki i dziennikarza, osób, które cenię, inteligentnych i mądrych. Obie recenzje zachwalały kryminał – debiut powieściowy pewnego polskiego autora. Miał trzymać w napięciu od pierwszej strony, zaskakiwać czytelnika, stanowić przednią rozrywkę na przyzwoitym poziomie. Lubię kryminały i szukałam dobrej rozrywki właśnie, zatem zachęcona pochlebnymi opiniami ludzi, których szanuję, zabrałam się do lektury. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy okazało się , że książka była totalnie przewidywalna, bohaterowie w kwestii zagrożeń internetu naiwni bardziej od moich rodziców, a co dopiero mówić o mnie czy mojej córce. Każdy przeciętnie inteligentny człowiek od razu domyślał się o co chodzi, tylko nie bohaterka książki, dziennikarka! Język też pozostawiał wiele do życzenia. Jak więc mogli zachwalać te książkę ludzie,którzy sami piszą dużo lepiej??!! I to zachwalali ja bardzo entuzjastycznie, dawno nie czytali ponoć nic tak dobrego… Po tej wpadce zrozumiałam, że jedynym rozwiązaniem tej zagadki musi być po prostu zwykły biznes 🙁 także dziękuję za ten odcinek, bo prawda jest taka, że nawet jeśli z grubsza rozumiemy te mechanizmy, to wciąż możemy dać się nabrać i ja tu pierwsza nie rzucę kamieniem, gdyż mnie też czasem zdarza popełniać się błędy tego rodzaju.
Katarzyna
Świetnie się słucha zarówno tym, którzy mają w głowie raczej Shoguna i Kwiaty Wiśni, jak i tym, którzy bardziej widzą “salarymena” kiedy słyszą słowo Japonia.
Gdzieś w okolicach 2006 r. trafiłam na bloga “W Korei i nie tylko”, który rozbudził moją ciekawość na temat Korei. Wcześniej w latach 90 czytałam pierwsze polskie gazety o anime i mandze. Bardzo cieszę, że trafiłam na ten podcast.
p.s. Książka “Kwiaty w pudełku” bardzo przypadła mi do gustu. Pozdrawiam
PIOTR
Wspaniałe bardzo inspirujące podcasty. Dziękuje
Ania Ch
Dziękuję za bardzo fajny podcast. Chciałam tylko zwrócić uwagę na dwie drobne rzeczy.
1. Co do „Byłam gejszą” i „Chryzantema i miecz” na liście lektur japonistyki – sam fakt, że były na tej liście nie świadczy o tym, że treści książek są bezrefleksyjnie przekazywane. Cały wykład z antropologii miał nas uczulić na egzotyzowanie i książki byly omawiane w sposób krytyczny. Trudno pominąć takie lektury, gdy omawiamy historię badań antropologicznych. Poza tym to właśnie uniwersytet jest najlepszym miejscem do tego, by czytać i poddawać krytycznej analizie lektury, których czytanie mogłoby wprowadzić w błąd osoby nie obeznane z tematem.
2. Hasło „ichigo ichie” owszem, występuje w japońskiej kulturze. To jedna z istotnych zasad ceremonii herbacianej, mówiąca o tym, że moment, który gospodarz ceremonii i jego goście przeżywają razem, już się nie powtórzy, każde spotkanie herbaciane jest wyjątkowe. Domyślam się, że prawdopodobnie większość Japończyków nie kojarzy tego hasła, ale chajini (osoby praktykujące herbatę) jak najbardziej. Owszem, rozciąganie zakresu obowiązywania tej zasady na całe społeczeństwo jest tragicznym nadużyciem. Osób interesujących się ceremonią herbaty jest w Japonii bardzo mało, w stosunku do liczby ludności, to maleńki wycienk japońskiej kultury. Mimo wszystko jest to jednak trochę inny przypadek niż użycie zwykłego słowa, jak ikigai i sprzedawanie go jako “filozofia” i “sztuka” japońska.
Karolina Bednarz
Dziękuję bardzo za komentarz 🙂 Podałam te dwa tytuły nie tylko dlatego, że po prostu zobaczyłam te dwie książki na jakiejś liście, tylko rozmawiałam ze studentkami jednej z polskich uczelni, które opowiadały mi, jak o tych książkach mówiono na zajęciach i niestety nie była to taka narracja, jaka podajesz.
Co do “ichigo ichie” – podałam tylko skrawek na ten temat, bo jestem świadoma, że wyrażenie to używane jest w różnym kontekście. Nie zmienia to jednak faktu, że często jedyne miejsce, gdzie polski czytelnik może napotkać to słowo, to różowa okładka jednego z poradników – i używanie jakiegoś wyrażenia z obcej kultury do promowania self-help book i naginanie albo wręcz wymyślanie, w jaki sposób to słowo miałoby niby być kluczem do szczęścia, jest słabe..
Zuza B
Świetnie się słucha, ja też lubię przypisy w literaturze. Zawsze je czytam. Dolne przypisy uwielbiam- szczególnie wtedy, gdy znam znaczenie wyjaśnianego słowa. Interesujące jest to w jaki sposób różni autorzy opisują to samo słowo/zagadnienie.
Przyznam się, że zdarzyło mi się kupić poradnik ikigai i ze 2 inne bzdury, ale ciężko mi się to czytało, jakby ktoś mnie cały czas pouczał, że ciągle coś źle robię.
Słuchając podcastu sprzątałam łazienkę i jak usłyszałam „Magia sprzątania” to się uśmiałam, a moja prośba do kibla, żeby pozwolił się solidnie wyszorować w 30 sec nie poskutkowała. Chyba mam głuchy kibel 😉
Najbardziej podobał mi się fragment dotyczący Okinawy. Dzięki za solidne uświadomienie.
W wolnej chwili będę słuchać kolejnych odcinków.
Cez
Brawo za uparte dążenie do prawdy, rozprawę z marketingowymi szwindlami, walkę z upraszczaniem i wulgaryzwowaniem innych kultur. Jestem zachwycony.
Podobne wpisy
Tajfunowe przypisy – odcinek 4 “O co chodzi z tym całym zen?”
Dzień dobry! Z tej strony Karolina Bednarz i po dłuższej świątecznej przerwie witam w kolejnym odcinku „Tajfunowych przypisów”. Jeśli trafiliście lub trafiłyście tu przypadkiem i nie wiecie, o co chodzi, zachęcam do przesłuchania poprzednich odcinków, które pozwolą lepiej zrozumieć to, o czym mówię. Raz na jakiś czas oczywiście przypomnę jakąś ważną myśl, ale szanuję swój …
Tajfunowe przypisy – odcinek 1 “Azja Wschodnia, a nie „Daleki Wschód”, czyli o orientalnych fantazjach słów kilka”
Transkrypt Dzień dobry! Cześć! Tutaj Karolina Bednarz z Tajfunów, a przed nami pierwszy standardowy odcinek Tajfunowych przypisów, czyli naszego tajfunowego podcastu o Azji. Jeśli nie wiecie, o co chodzi, dlaczego podcast ma taką, a nie inną nazwę i po co w ogóle to wszystko, to zachęcam do odsłuchania naszego podcastowego wstępniaka, czyli odcinka pod tytułem: …
Tajfunowe przypisy – odcinek 5 “Bushidō czy bullshit-dō?”
Cześć! Witam po nieco dłuższej przerwie w kolejnym odcinku „Tajfunowych przypisów”. Ostatnio opowiadałam o zen, a raczej o japońskim buddyzmie zen i o tym, dlaczego używanie tego słowa do marketingu jest słabym pomysłem. Kiedy jednak zgłębiałam temat i robiłam notatki, zdałam sobie sprawę, jak często bycie „zen” mieszane jest z hasłami o bushidō, czyli o „drodze …