Cześć! Z tej strony Karolina Bednarz i witam w trzecim już odcinku „Tajfunowych przypisów”, podcastu, w którym opowiadam o Azji, a raczej o tym, jak my ją postrzegamy (i dlaczego). Ostatnio mówiłam o tym, jak „japońskość” jest często podkładką do promowania wszystkiego – wystarczy egzotycznie brzmiące słowo, jakiś luźny koncept, który da się podeprzeć domniemaną tradycją z „Dalekiego Wschodu” i bestseller murowany. Dlatego jeśli nie zgrzytają Wam zęby na dźwięk fraz a la „egzotyka” czy właśnie „Daleki Wschód”, to cofnijcie się do pierwszego odcinka, bo zdecydowanie pomoże Wam to w odbiorze tego dzisiejszego i także wszystkich kolejnych.
W poprzednim odcinku „Tajfunowych przypisów” udało mi się tylko pobieżnie poruszyć temat stereotypów na temat Japonii – dziś chciałabym zacząć rozkładanie na części pierwsze szerokiej i pojemnej kategorii „japońskiej estetyki”. Zanim zabierzemy się za zrozumienie terminów pokroju wabi sabi i zastanowimy się wspólnie nad tym, dlaczego z japońską sztuką kojarzy nam się przede wszystkim ceremonia herbaciana, ikebana czy haiku, i dlaczego wydają się nam one najlepszym przykładem tego, jak opisać „japońskość”, przyda się nam krótka lekcja historii.
Jeśli jesteście tutaj od pierwszego odcinka, to mam nadzieję, że przyzwyczajacie się powoli do mojego meandrującego stylu narracji i że nie będzie przerażać Was zanadto ilość offtopów i wszelkich wtrąceń, które na pierwszy rzut ucha odciągają nas od tematu podcastu. Spokojnie, to tylko pozory. Zależy mi na tym, żeby pokazać, jak każda idea, każda narracja, a nawet powiedziałabym – ideologia – powstaje z wielu splątanych nici, jest tworem uszytym z bardziej i mniej świadomych wątków. Chciałabym, żeby „Tajfunowe przypisy” były inspiracją właśnie do takiego wędrowania, błądzenia, doszukiwania się ukrytych znaczeń, alternatywnych spojrzeń. Dlatego jeśli spodziewacie się podsumowania w dziesięciu punktach, listy najważniejszych dat i nazwisk, takiej ściągawki, która powie Wam, co, jak i dlaczego, to niestety raczej nie znajdziecie tego tutaj.
Nie wiem, jak Wy, ale ja nienawidziłam historii w szkole. Nie cierpiałam wkuwania dat i nazwisk, bo ja po prostu nie umiem zapamiętywać takich rzeczy. Pamiętam notatki pokroju „pięć zalet i pięć wad jakiegoś tam zjawiska” tudzież „przyczyny i skutki rewolucji jakiejś tam”. Wszystko wydawało się taki proste, takie logiczne – wystarczy wkuć, zdać i zapomnieć. Każdy sprawdzian oznaczał zamknięcie jakiegoś okresu historii; jeśli zdałam antyczną Grecję, niespecjalnie musiałam wracać do tego na sprawdzianie z cesarstwa rzymskiego czy europejskiego średniowiecza. No a potem poszłam na studia i okazało się, że historia może być ciekawa, ba, że bez jej zrozumienia trudno odnaleźć się w tym, jak wygląda świat dzisiaj i jak my w nim funkcjonujemy.
Ale, ale! Chcę podkreślić tutaj ważną rzecz, bo bardzo zależy mi na tym, żebyście to zapamiętali, tak jak ja zapamiętałam to z jednego z pierwszych swoich wykładów (a co było całkowitym przeciwieństwem tego, jak uczono mnie historii w polskiej szkole). Jest XXI wiek, daty, nazwiska, definicje możemy sobie znaleźć na Wikipedii. To, co warto wynieść z wykładów, lektury, lekcji, to inny, głębszy sposób patrzenia na jakieś zjawiska. Historia to dla mnie szukanie nitek, których końce zauważamy w teraźniejszości, to zdobywanie narzędzi do kwestionowania różnych narracji, którymi jesteśmy otoczeni – zwłaszcza wszelkiego typu propagandy. Jeśli trudne jest rozwikłanie narracji na temat tego, co oznacza bycie Polakiem czy Polką – w końcu przekazywana jest nam dość ograniczona perspektywa historyczna, a o tym, co jest nauczane, a co nie, decydują politycy – jak mamy zabrać się zakwestionowanie tego, jak przedstawiana jest nam kultura czy historia na przykład Japonii?
Krótka odpowiedź: jest to cholernie trudne, zwłaszcza, że na takie same pułapki, jakie zastawiane są na nas w Polsce, nabierają się też Japończycy w Japonii. Tak jak my uczymy się jakiejś wersji historii, tak też i Japończycy uczą się o sobie z konkretnej perspektywy, wygodnej dla tworzenia japońskiej tożsamości wśród Japończyków, ale także eksportowania jej później w odpowiedniej formie poza swój kraj. Eksportowania i dla celów stricte kapitalistycznych – żeby promować to, co „japońskie” i dzięki temu zarabiać, ale także jako sposób na postawienie siebie w światowej hierarchii na równi z (w cudzysłowie) zachodnimi państwami, które przez stulecia uznawane były za tych, którzy decydowali o tym, co ma wartość – kulturalną, historyczną i estetyczną. Oraz – co istotne – na tworzenie narodowej, często nacjonalistycznej narracji, co znamy za dobrze także z naszego podwórka.
Żeby zrozumieć, dlaczego w Polsce z japońską kulturą kojarzymy tak naprawdę bardzo wąski dział tego, co można by określić mianem japońskiej sztuki czy rzemiosła, musimy zrozumieć, dlaczego w samej Japonii to takie nurty zostały ochrzczone mianem tej „tradycyjnej”. Dlaczego prędzej usłyszymy o bonsai czy ikebanie niż modernistycznych twórcach albo dlaczego fascynują nas japońskie drzeworyty, ale nie cała kilkusetletnia kultura drzeworytnictwa, lecz tylko te które pogłębiają „egzotyczny” obraz Japonii sprzed stuleci. „Japońskie” w naszym wyobrażeniu nie są obrazki z puszczającymi bąki postaciami[1], ani kapiące złotem pomieszczenia[2] ani nie kimona ozdobione czołgami – „japońskie” są za to minimalizm, wabi sabi, ulotność, efemeryczność. A przynajmniej tak nam się wydaje.
Dobra – to jak to jest z tym japońskim stylem? Japońską tradycyjną estetyką? I szeroko pojętą „japońskością”?
Zapnijcie pasy, bo cofamy się o sto pięćdziesiąt lat wstecz, żeby ogarnąć, o co w tym wszystkim chodzi. Możliwe, że poskaczemy sobie trochę w tej naszej time machine, ale mam nadzieję, że podróż skończy się wspólnym poukładaniem tych różnych skrawków, nici i wątków w naszych głowach.
Zatrzymajmy się na chwilę w połowie XIX wieku. Nie będę zagłębiać się w szczegóły Restauracji Meiji, ale jest to na tyle istotny moment w historii współczesnej Japonii, że należy się kilka zdań przypomnienia, tudzież wytłumaczenia dla tych, którzy myślą, że mówię o jakiejś knajpie. Restauracja w kontekście odrestaurowywania, odnowy – mowa o końcu okresu feudalnego i upadku szogunatu, przywrócenie cesarza jako głowy państwa. Jednym z punktów zapalnych było przybicie do wybrzeży Japonii statku amerykańskiego komodora Perry’ego, który wymusił „otwarcie się” na Japonii, dotychczas mocno ograniczającej swoje kontakty z innymi państwami, zwłaszcza poza Azją. Fakt, że Japonia została „zmuszona” do podpisania nierównych traktatów najpierw ze Stanami, a następnie z innymi kolonialnymi mocarstwami, był także wynikiem wewnętrznego chaosu, który tlił się w kraju od dziesięcioleci. Ale na razie nie jest to istotne – tak, to mega ważny i ciekawy kawałek historii, nie jest to jednak opowieść na dziś. W skrócie: kończy się kilkusetletnie panowanie dynastii Tokugawów, upada feudalny szogunat i Japonia musi zastanowić się, na jakich zasadach chce współuczestniczyć w szerokim świecie, do którego została wciągnięta trochę siłą.
Proces modernizacji nie przebiegał bynajmniej harmonijnie, nikt nie podał Japończykom rozwiązania na tacy. Cesarz, który niemalże z dnia na dzień miał być głową narodu, był tak naprawdę kilkunastoletnim młodzieńcem, który spędził dotychczasowe życie oderwany od rzeczywistości w pałacu w Kioto. Dość szybko nowi rządzący obrali sobie za cel odwrócenie traktatów, do których podpisania zostali zmuszeni – pamiętajmy jednak, że konstytucja została ogłoszona dopiero 20 lat później, kiedy to odbyły się także pierwsze parlamentarne wybory[3]. Te dwadzieścia lat to okres ciągłych negocjacji, szybkiego i panicznego budowania japońskiej tożsamości – do tej pory niespecjalnie istniała, bo w feudalnym systemie przemieszczanie się obywateli było mocno ograniczone, a jeśli już to dotyczyło głównie elit podróżujących między swoim regionem a stolicą w Edo, które dziś znane jest jako Tokio.
Jest 1868 rok i nagle, teraz, zaraz, trzeba ustalić, czym jest Japonia i kim są Japończycy. Przez stulecia różne japońskie sfery niespecjalnie się z sobą mieszały, chyba że w miastach takich jak Osaka czy Edo. To nie jest tak, że nowi rządzący mieli receptę na to, jak sprawić, żeby obywatele poczuli się Japończykami, ba, nie mieli specjalnie pomysłu na to, co bycie Japończykiem może w ogóle oznaczać. Nie jest też tak, że cała narracja była kreowana odgórnie, jak często uczymy się na lekcjach historii. Jest tak dlatego, że to rządowe źródła są często najlepiej udokumentowane i tym samym stają się podstawą do tworzenia historycznej narracji. W przypadku Japonii – jak i pewnie wszystkich państw, które musiały zmierzyć się z procesem modernizacji – był to proces różnorodny, odgórny i oddolny zarazem, pełen potknięć, renegocjacji, zmian kursu i tak dalej.
No i nagle trzeba było zacząć podejmować różne istotne dla całego kraju decyzje: jak ma wyglądać armia, prawo podatkowe, jaką przyjąć formę rządu, co ma być zawarte w konstytucji. Wprowadzono obowiązkową edukację, zniesiono kastowy system społeczny, zaczęła się gwałtowna industrializacja, a ludzie zaczęli coraz bardziej masowo porzucać swoje dotychczasowe, głównie wiejskie, życie i lgnąć do miast w poszukiwaniu nowych szans i nowego sposobu na życie. Pełną parą ruszyła współczesna, kapitalistyczna ekonomia – zaczęto budować koleje, podłączono telegram, powstała japońska poczta i bank narodowy. Dwa najsilniejsze hasła, które zaczęły wybrzmiewać coraz głośniej to fukoku kyohei, czyli „bogaty naród i silna armia” oraz bunmei kaika, „cywilizacja i oświecenie”. Nie mówiąc już o fukko, czyli o powrocie do antyczności.
Ale tak jak wspomniałam wcześniej, nikt nie wiedział do końca, na czym się wzorować w tworzeniu nowej państwowości. W 1871 roku utworzono Ministerstwo Edukacji, początkowo bazując je na mocno scentralizowanym francuskim modelu. Kilka lat później zdecydowano się jednak na bardziej zlokalizowany amerykański styl edukacji, rok później wrócono do scentralizowanego modelu, żeby kilka lat później wprowadzić system oparty na edukacji pruskiej. Z curriculum, które początkowo zaczerpnięto z mocno egalitarnych tekstów anglosaskich, dość szybko zmieniono ją na mieszankę źródeł konfucjańskich i moralizujących europejskich tekstów[4].
Podobnie było zresztą z samą konstytucją – oparto się początkowo na modelu napoleońskim, żeby później zacząć coraz bardziej poszukiwać rozwiązań w prawodawstwie brytyjskim. Ale i tak, mimo że wreszcie po kilkunastu latach debat udało się ją wprowadzić, dość szybko zaczęto krytykować i samo nowe prawodawstwo, ale głównie sam fakt opierania się na europejskich modelach, które miały unicestwić „japońskie zwyczaje”… których jeszcze nikt dobrze nie ustalił, co okazało się być największym problemem.
Im bliżej było do 1890, na kiedy zaplanowano pierwsze parlamentarne wybory, tym silniej zaczęto zastanawiać się nad tym, jakim krajem powinna być Japonia. No bo jak to? Tworzyć nowe podwaliny państwowości, nie wiedząc, na jakich zasadach ta cała państwowość ma się opierać? Więc zaczęto poszukiwania. A debaty – od rządzących, przez dziennikarzy, lokalne organizacje i zwykłych mieszkańców – zaczęły krążyć wokół słów takich jak naród, obywatele, narodowa tożsamość.
I jeśli myślicie, że rozmowy na temat japońskiej narodowej tożsamości toczyły się w pokoju do ceremonii herbacianej, gdzie mężczyźni siedzieli w tradycyjnych kimonach, pochyleni nad czarką herbaty, to niestety grubo się mylicie. Zajrzyjmy na chwilę do miejsca, gdzie duża część debat biała miejsce – do Rokumeikan, dworko-pałacu wybudowanego w 1883 roku, w którym odbywały się spotkania japońskich nowych elit. „Spotkania japońskich elit”? Czyli na pewno były tam gejsze i przygrywał im shamisen, a wszyscy siedzieli na ziemi przy niskich stołach, jedząc podany na małych talerzykach wystawny posiłek kaiseki?…
Niestety, zmartwię Was. Goście na organizowanych w Rokumeikan balach nosili surduty i suknie, które zamawiano u europejskich krawców, szefem kuchni był Francuz, a mężczyźni dyskutujący o przyszłości swojego kraju rozmawiali nad wydrukowanym po francusku menu, paląc brytyjskie cygara[5].
Ale po pierwszych fascynacjach, przyszedł czas na falę krytyki. Japońscy dziennikarze zaczęli opisywać skupione wokół Rokumeikan elity jako małą, szkodliwą klikę – a wraz z rozwijającą się w ogromnym tempie popularnością prasy opisy tych oderwanych od rzeczywistości elit wzbudzały coraz więcej emocji. Mówiono i pisano coraz głośniej o politykach, którzy ślepo podążają za wszystkim, co europejskie. I obok dość ekstremalnych sugestii, żeby uczynić angielski językiem narodowym czy chrześcijaństwo narodową religią, coraz bardziej zaczęły przebijać się głosy o zatraceniu tego, co „japońskie”.
Nacjonalizm japońskich polityków rodził się razem z popularną tęsknotą za wyimaginowaną Japonią, której zaczęto szukać w teatrze kabuki, w poezji sprzed stuleci, w stylach, które były popularne setki lat temu. Wraz z pędzącą do przodu modernizacją, coraz silniejsza była tęsknota za tym, co tradycyjne – tradycyjnym modelem rodziny, tradycyjnym stylem życia, tradycyjną Japonią. A to, że takich tradycji nigdy tak naprawdę nie było? Oj tam, zaczęto je „odkrywać” i promować, powoli tworząc podwaliny tego, co my te sto pięćdziesiąt lat później poznamy jako „japońską” tradycję.
Z jednej strony – młodzi Japończycy uczyli się francuskiego, rosyjskiego, zaczytywali się w dziełach europejskich romantyków. Z drugiej – zaczęto poszukiwać wyznacznika tego, czym jest (albo mogłaby być) „japońska” literatura. Dokopano się do pierwszej znanej japońskiej antologii wierszy, Man’yōshū. Zaczęto wracać do nauk takich osób jak Motoori Norinaga, który na nowo „odkrył” Genji monogatari, dziś uznaną za japoński epos, klasyk, najpiękniejszy symbol japońskiej estetyki – choć w dużej mierze taką interpretację nadał temu dziełu sto lat przed Restauracją Meiji właśnie Norinaga.
Postanowiono – w dużej mierze odgórnie – że wyznacznikiem japońskiej literackiej estetyki będzie dworska poezja, głównie z okresu Heian, czyli sprzed prawie tysiąca lat. Uciszono pierwszy impuls do odrzucenia tej kultury; zamiast tego postanowiono ją przerobić tak, żeby mogła stać się bazą do stworzenia nowej japońskiej tożsamości. Mało kto do tej pory poza cesarskim dworem w Kioto czytał te wiersze – musiało się to jednak zmienić, jeśli chciano uczynić z nich jeden z symboli japońskiej tradycji i estetyki. Utworzono Cesarskie Biuro Poezji[6], zaczęto organizować noworoczne konkursy poetyckie, a wiersze, które wygrały, przedrukowywano w gazetach. Zatrudniono poetów haiku do komunikowania nowej narodowej tożsamości. A z annałów historii wyciągnięto nieznanego tak naprawdę specjalnie szerzej poetę, Matsuo Basho i ustanowiono go dosłownie bogiem, którego zaczęto czcić w ramach znacjonalizowanego szintoizmu jako boga Hana no moto Daimyojin[7].
Wróćmy jeszcze na chwilkę do Norinagi, czyli te 70-80 lat zanim miała miejsce Restauracja Meiji – zdałam sobie sprawę z tego, jak fascynujący jest to wątek relatywnie niedawno, bo kiedy miałam o nim wykład na studiach, nie miałam pojęcia, o czym mowa. Przypomnijmy tylko to, o czym wspominałam na samym początku podcastu – historia nie jest linearna, a droga do różnych idei, ideologii czy tożsamości bywa skomplikowana i wielowątkowa. I tak jak pod koniec XIX wieku zaczęto zastanawiać się nad tym, co oznacza bycie Japończykiem, tak samo zastanawiano się nad tym wcześniej, choć na inną skalę i w inny sposób.
Przez stulecia feudalizmu wyznacznikiem kultury wysokiej była kultura chińska – większość oficjalnych dokumentów zapisywano po chińsku; to chińska poezja, malarstwo czy ceramika uznawane były za wyznacznik wysokiej sztuki. I choć kontakty z „Zachodem” były ograniczone, nie oznacza to, że japońscy lordowie feudalni nie mieli kontaktu z cesarstwem chińskim czy koreańskim. W końcowej fazie szogunatu, kiedy powoli zaczęły pojawiać się pęknięcia w miarę stabilnym feudalnym systemie – garstka uczonych zaczęła zastanawiać się nad tym, czy istnieje coś takiego jak „narodowa nauka” i poszukiwać japońskości w kontraście do tego, co chińskie. I jednym z pierwszych uczonych, którzy wypromowali taki sposób myślenia był właśnie Motoori Norinaga.
Wrócono zatem do tego, o czym pisał Norinaga i zaczęto poszukiwać japońskości w estetyce sprzed stuleci – takich jak na przykład ceremonia herbaciana z XV wieku zwana wabicha[8], w której to pod wpływem buddyzmu zen zaczęto używać prostych wyprodukowanych lokalnie naczyń, zamiast importowanej z Chin ceramiki. Wzięto kategorie estetyczne sprzed setek lat – takich jak na przykład to wabi, wymieszano z założeniami np. Norinagi, który – w dużym skrócie – przyrównywał estetykę do kultury i tym samym „japońskiej” tożsamości, wymieszano to z „odkrytymi” na nowo mitami o stworzeniu Japonii i bazując na mitycznym obrazie królestwa Yamato sprzed setek, tysięcy lat, zaczęto tkać narrację o nieprzerwanej linii cesarskiej, a tym samym mitycznych korzeniach japońskiej tożsamości, a tym samym japońskiej kultury, no i przy okazji japońskiej estetyki.
Dlatego też Konstytucja z 1889 roku nie była po prostu dokumentem przyjętym przez nowotworzący się japoński rząd, lecz darem od Cesarza – jeden z cyklu wielu „odkrytych” i „przetworzonych” rytuałów, za pomocą których miał połączyć mieszkańców tego mitycznego kraju z bogami i pobudzić w nich to, co Motoori nazwał yamato-gokoro[9], duszą Yamato (Yamato to jedna z historycznych, a raczej prehistorycznych nazw Japonii). Tym samym cesarz stał się strażnikiem tego, co japońskie, a to, co japońskie zostało zaczerpnięte z często antycznej historii, której… tak naprawdę nikt nie znał. No ale wraz z wprowadzeniem obowiązkowej powszechnej edukacji można było to szybko zmienić.
To właśnie pod koniec XIX wieku – w modernizującej się gwałtownie Japonii, zaczęto tworzyć narrację tego, czym jest, a raczej czym powinna być Japonia. Wymieszano historię z kulturą, wyjęto jakieś definicje i kategorie sprzed stuleci i zaczęto używać je w szerszym kontekście. To, co kiedyś było jedynie określeniem konkretnego odłamu ceremonii herbacianej, która była przecież dostępna jedynie dla garstki społeczeństwa, nagle stało się określeniem japońskiej estetyki jako takiej, a tym samym japońskiej „duszy”. Słowa, które wcześniej niespecjalnie wiele znaczyły, zaczęły nagle mieć niemalże polityczne znaczenie, używane były często jako slogan wkraczającej na ścieżkę imperializmu Japonii, która udowadniała sobie, swoim sąsiadom i całemu światu, że ma na tyle bogatą kulturę, tak mocną tożsamość, że niesie kaganek oświaty i cywilizacji dla całej Azji.
Pisarze, myśliciele, eseiści zaczęli opierać się na domniemanej tradycyjnej i japońskiej estetyce – odnosząc się na przykład do Genji monogatari, ale też słów kluczy typu mono no aware, yugen, wabi sabi – tym samym legitymizując swoją twórczość jako japońską, a co za tym idzie – za wartą potraktowania w kategoriach „japońskiej” sztuki. Jeden z badacz kokugaku, „narodowej nauki”, uznał Man’yōshū, antologię wierszy z VIII wieku, o której wspomniałam chwilę wcześniej, za „naturalną ekspresję naszej antycznej tożsamości, są one głosem naszego boskiego kraju”[10]. Motoori uznał legendy i mitologię zawartą w napisanym w podobnym czasie co Man’yōshū, Kojiki, za zgodne z historią – nikt z jego rówieśników nie przypuszczał pewnie, że ktoś potraktuje jego przekonanie poważnie i w 1940 roku świętowana będzie 2600 rocznica powstania japońskiego cesarstwa. To dzięki między innymi staraniom uczonych skupionych wokół „narodowej nauki”, zaczęto redefiniować to, czym jest japońska sztuka, oczyszczając ją z obcych wpływów – bez względu na to, czy chińskich czy bardziej europejskich.
W ogóle fascynujące dla mnie jest to, jak bardzo próbowano doszukać się przed-buddyjskich, prawdziwie „japońskich” źródeł historii. Dlatego nie szukano wzorców w teraźniejszości, nawet niespecjalnie w sztuce sprzed kilkuset lat – zamiast tego wybrano się na poszukiwania Japonii nieskażonej buddyzmem i chińskimi wpływami (pamiętajmy, że i buddyzm i alfabet i wiele innych aspektów kultury Japończycy zaimportowali właśnie z Chin, często za pośrednictwem Korei). Wspomniałam wcześniej o poecie Matsuo Bashō, którego wyświęcono jako szintoistycznego boga, więc zatrzymajmy się na chwilkę przy samym szintoizmie. Szintoizmie, który został w XIX wieku wybrany jako jeden z filarów nowotworzonej japońskiej tożsamości… a przy okazji tak naprawdę wymyślony, przynajmniej w takim kształcie, w jakim funkcjonuje dziś. Stworzenie szintoizmu jako religii w naszym rozumieniu wydarzyło się naprawdę niedawno jak na religię, która promowana jest jako antyczna – bo jakieś dwieście lat temu.
Pamiętacie Motoori Norinagę, który „odkrył” teksty z VIII wieku? Wiecie na czym polegało to odkrycie? Otóż po raz pierwszy zostały one przetłumaczone na bardziej współczesny japoński. Nie mówimy tutaj jednak o tłumaczeniu w dzisiejszym rozumieniu – raczej o opatrywaniu odpowiednich fragmentów komentarzem, a co za tym idzie – narzucaniem takiej a nie innej interpretacji. Kiedy ówcześni historycy skupieni wokół nurtu kokugaku pochylili się nad tymi tekstami, odnaleźli to, czego akurat wtedy poszukiwali – udowodnienia, że japońska kultura, choć zapożyczyła sporo od Chin, nie jest wcale gorsza, a wręcz, można by powiedzieć, lepsza, bo rodzina cesarska wywodzi się od bóstw, które stworzyły Japonię. Najwięcej komentarzy napisał właśnie Norinaga – w mocno fristajlowym wydaniu; badacze tematu piszą wprost o jego „wymyślaniu” historii, a niekoniecznie o jej „odkrywaniu”[11].
Trudno jest wytłumaczyć, jak powstała narracja dotycząca ceremonii herbaty, ikebany, haiku i inne takie historie, bez wytłumaczenia, jak stworzono całą religię. Bo jeśli można stworzyć narrację na temat domniemanej narodowej religii, tym samym tworzymy wyznacznik jakiejś dookoła-świątynnej estetyki, którą bardzo łatwo jest uznać za wzór kultury i estetyki całego narodu. Dlatego skręcamy w kolejną historyczną alejkę, bo to ważna rzecz.
Gdybym spytała kogoś, czym jest szintoizm – i nie mówię tutaj o osobie, która o Japonii nic nie wie, ale mam na myśli też osoby po studiach japonistycznych – podejrzewam, że większość odpowiedziałaby dość podobnie: że to najstarsza religia japońska, religia politeistyczna, która w dużej mierze skupia się na czczeniu natury i lokalnych bóstw. Muszę was zmartwić. Otóż początkowo mianem „shintō” określano… wierzenia zaimportowane z Chin. Z czasem zaczęto rozumieć „shintō” jako rozszerzenie buddyzmu, a nie osobną religię, która razem z nim współistniała. Takie krytyczne spojrzenie zawdzięczamy badaczowi Toshio Kurodzie, który przewrócił wiele założeń naukowego japonistycznego świata – także w Japonii – do góry nogami, pokazując, że szintoizm (wraz z całą pletorą naszych definicji tego, czym niby są japońskie „ tradycje”) jest współczesnym wymysłem.
Czyli – tak, istniały lokalne tradycje i festiwale i bóstwa, ale nikt nigdy nie nazywał tego szintoizmem. Nie, nikt nie kojarzył cesarza z szintoizmem. Zmieniło się to tak naprawdę dopiero po Restauracji Meiji. Co ciekawe – teraz mówi się o Japonii jako o „kraju bogów”, w końcu dosłowne tłumaczenie „shinto” to „droga bogów”. Ale w średniowiecznej Japonii rozumiano to słowo inaczej: shinto nie było religią, lecz właśnie „drogą bóstw”, czyli tym, co robili bogowie czy bóstwa. Ludzie podążali „drogą ludzi”. W skrócie: „droga bóstw” nie była wyznaniem, lecz po prostu tym, co robili bogowie. Dopiero po dłuuugim czasie zaczęto używać tego określenia (notabene najprawdopodobniej wymawianego wtedy jindo) jako „coś, co ludzie robią dla bogów”.
A co ludzie robili? I kto to robił? Nie istniały osobne szintoistyczne świątynie, różne lokalne rytuały odprawiali… buddyjscy kapłani. Opiekę nad rytuałami, które były częścią lokalnych festiwali, po japońsku zwanych matsuri, sprawowali sami mieszkańcy. Do XV wieku tak naprawdę rytuały w ogóle oznaczały po prostu rytuały buddyjskie. Bo buddyzm w tamtych czasach nie wykluczał modlenia się do lokalnych bóstw, tak było też zresztą w Chinach. Pamiętajmy, że nasze rozumienie religii, jako tej jednej, której jesteśmy wierni w 100%, niekoniecznie obowiązywało, czy obowiązuje w innych kulturach. Dlatego mieszanie konfucjanizmu, taoizmu i buddyzmu w Chinach czy konfucjanizmu, buddyzmu i szintoizmu w Japonii nie jest niczym dziwnym. Bóstwa, które dziś są czczone w niektórych świątyniach, zostały często wymyślone dopiero w XVIII czy nawet XIX wieku. Jako turyści idziemy do takiej świątyni, zachwycamy się starymi budynkami i do głowy by nam nie przyszło, że to może być trochę mocno naciągane. Na przykład boga Sanno, który dziś kojarzony jest ze świętą górą Hiei, zaimportowano z Chin, gdzie był opiekunem jednego ze świątynnych kompleksów. No ale w XIX wieku nagle stał się szintoistycznym, antycznym bóstwem[12].
A jeśli już o wymyślaniu i odkrywaniu mówimy, to wypadałoby jeszcze wspomnieć o samym cesarzu, no bo przecież to na nim i na narracji, jakoby cesarska rodzina rządziła Japonią nieprzerwanie od tysiącleci opierała się ideologia imperialistyczna, ale też jej echo wybrzmiewa do dziś. Otóż cesarz, zwany przez większość historii jako mikado, nie był tak naprawdę władcą Japonii – był nim przez setki lat przed Restauracją szogun. Jeśli już mielibyśmy jakoś tłumaczyć ówczesną rolę na nasze rozumienie świata, to „cesarzowi”, mikado, bliżej byłoby do „papieża”, choć też nie jest to najbardziej fortunne sformułowanie. Tak naprawdę rozumienie obraz cesarza, jako osoby vel boga, który panuje nad krajem… stworzono w XIX wieku.
Podsumowując – w dużej mierze, a nawet w większości, wyobrażenie Japończyków na temat tego kim są i skąd pochodzą zostało stworzone 150 lat temu. I możliwe, że nie zdarzyłoby się aż w takiej formie, gdyby grupka mężczyzn nie „odkryła” starych tekstów, których nikt nie czytał, bo nie umiał ich przeczytać. I w taki sam sposób, na kanwie nowej definicji Japonii, dość szybko stworzono kategorię japońskiej estetyki.
Za każdym razem, gdy mówimy o „japońskim stylu”, „japońskiej estetyce”, „japońskim podejściu do piękna”, przede wszystkim mocno generalizujemy. Dlaczego? Bo bierzemy jakieś określenia, można by powiedzieć kategorie estetyczne (pamiętajmy tylko, że „estetyka” jako koncept sam w sobie stworzony został tak naprawdę dopiero w XIX wieku), i poszerzamy ich znaczenie, rozciągamy, naciągamy, żeby dotyczyła nie tylko np. ceramiki z XV wieku, której używano w konkretnej ceremonii herbacianej, tylko całej kultury w ogóle – i nawet nie Japonii z tamtych czasów, tylko Japonii dziś. A te słowa mają moc o tyle, że bardzo szybko przywołują nam obrazy tego, czym Japonia niby jest – czarką herbaty sklejoną złotem, opadającymi płatkami wiśni unoszącymi się na wodzie, ogrodem, z morzem wypielęgnowanego mchu… i tak dalej.
Nie chcę teraz powiedzieć, że to wszystko, co uważamy o Japonii jest totalną bujdą, tylko że jest mocną nadinterpretacją, która najpierw wydarzyła się w samej Japonii – i ta nadinterpretacja otulona odpowiednią warstwą orientalistycznych fantazji tworzy obraz Japonii jako krainy „gejsz i samurajów”, a nie kraju, gdzie mieszkają ludzie z krwi i kości. Dużą rolę w utwierdzeniu się takiego obrazu Japonii – na japońskim archipelagu i poza nim – miała fascynacja Zachodu, zwłaszcza wiktoriańskiej Anglii, Japonią jako obrazu przepełnionego pięknem, jako źródła tego, czym piękno powinno być naprawdę. Wraz z fascynacją buddyzmem zen i filozofią Wschodu w ogóle, przyszedł czas na nałożenie na estetyczne kategorie wybranych wyobrażeń na temat tego, czym niby ta filozofia jest; filozofia, która oczywiście w europejskim wyobrażeniu dotyczyła każdego Japończyka i mieszkańca regionu. Dlatego też taką popularność zdobyła ikebana, czyli sztuka układania kwiatów, bonsai, i tak dalej – miały odzwierciedlenie w zbiorowej fantazji na temat tego, czym jest japońska kultura i tym samym, były postrzegane jako odzwierciedlenie tego, czym Japończycy są w ogóle. I nadal w dużej mierze zresztą są. Tym samym bardzo łatwo zredukować człowieczeństwo ludzi do jakichś estetycznych gadżetów: kimona, wachlarza, czarki herbaty.
Przypomnijmy, co się wydarzyło z religią czy cesarzem – wzięto coś, co istniało w innej formie, nałożono na to inne definicje – albo zaimportowane z innych państw, albo „odkryte” w przeszłości, aż powstał byt, który niespecjalnie ma wiele wspólnego z tym, czym był dawniej. Problem polega na tym, że bardzo łatwo jest nam zgubić moment, w którym ktoś coś zachachmęcił. Bez względu na to czy mówimy o Japonii czy o Polsce. A jeśli już przy Polsce jesteśmy – podobne szacher-macher z narracją na temat polskości miało miejsce na przykład po wojnie, kiedy zaczęto mówić dużo i bardzo o piastowskich korzeniach, celebrować rocznice chrztu Polski i inne takie rzeczy. Na przykład w Szczecinie, skąd jestem, połowa ulic w centrum to ulice krążące dookoła tej tematyki i wybór nie jest tu przypadkowy. Nikt nie sprawdzi jak to było naprawdę i czy Piastowie faktycznie tam kiedyś byli czy nie. I tak samo nikt nie sprawdzi, co ktoś napisał kiedyś w XVIII wieku w formie japońskiego, której tak naprawdę nikt nie umie odczytać. My stworzyliśmy sobie narrację chrześcijańskiego kraju, Japonia – kraju szintoistycznego, z rodziną cesarską, która rządzi nieprzerwanie od tysiącleci. Mechanizm budowania narracji jest ten sam. I często niestety kończy się na nacjonalizmie, ale o tym opowiem innym razem.
Estetyka z okresu Heian ma sens, kiedy mówimy o okresie Heian, ale mówienie o niej w kontekście dzisiejszej Japonii jest nadinterpretacją – to tak jakby Japończyk przyjechał do Europy, zobaczył barokową bazylikę i stwierdził – Europejczycy kochają się w przepychu. Europa = przepych. No wszędzie jest złoto, wszędzie kapie złotem, diamentami, wszystkiego dużo, jeszcze więcej, o wow. Barok! Tym samym jest nakładanie kategorii np. „nietrwałości” czy „ulotności” na Japonię w XXI wieku, a nie na sztukę z okresu Kamakura czy Muromachi czy mowa o „ulotnym świecie” w jakimkolwiek innym kontekście niż dotyczącym tworzącej się mieszczańskiej kultury Edo. Trudno od tego uciec, kiedy o Japonii w kontekście estetyki pisano od stuleci – robili to portugalscy misjonarze w XV wieku, angielscy podróżnicy w XIX i robi się to dziś. Ale powtarzają to też wykładowcy, artyści, pisarze, zwłaszcza ci, którzy uznani są w Europie jako wyznacznik tego, czym japońska literatura NIBY jest – na przykład Yasunari Kawabata, który w swojej przemowie noblowskiej uznał Genji monogatari za najwspanialsze dzieło japońskiej literatury, tym samym zataczając koło i przyklaskując staraniom Norinagi i jego następców. I to nie jest tak, że Genji nie jest wspaniałym dziełem; istotne jest to, że wpisuje się w fantazję tego, czym niby japońska sztuka, literatura i kultura jest. W podobnym czasie zresztą swoje życie zakończył rytualnym samobójstwem Yukio Mishima, autor m.in. „Złotej pagody”, książki poświęconej właśnie pięknu. Zapamiętaliśmy Mishimę jako estetę, który dla piękna oddaje życie… zapominając, że tak naprawdę był faszystą.
Ważny wniosek z tego jest jeden – historia, której się uczymy jest często historiografią. Podobnie polityczna z natury może być każda nauka o społeczeństwach, polityczna może być sama kultura, nasze zrozumienie sztuki, to, jaką sztukę uznajemy za wysoką, a jaką nie. Zrównujemy Japonię z konkretną estetyką… i nie jest to przypadkowe. Japoński rząd od XIX wieku włożył bardzo dużo starań w to, żeby sami Japończycy, ale też osoby poza Japonią, definiowały Japonię, jej historię i kulturę w taki a nie inny sposób. I politycznym orężem była i jest także estetyka. Głośno mówiono od połowy XIX wieku o tym, że nie można zignorować jej potężnej politycznej roli. Dlatego zaczęto – świadomie i ze wsparciem rządu – proces produkcji nie tylko samej narodowej tożsamości, w sensie historii, ale także estetyki, a co za tym idzie, zaczęto nadawać wagę niektórym gałęziom sztuki, a innym nie.
Dlatego nie odpowiem Wam na pytanie, czym jest styl wabi-sabi, bo taka rzecz po prostu nie istnieje. To dwie kategorie estetyczne odnoszące się przede wszystkim do ceremonii herbacianej w japońskim średniowieczu. Nie będę rozwodzić się nad kintsugi, czyli domniemanym japońskim sekretem na zlepianie serc czy jakkolwiek to jest teraz promowane – kintsugi to po prostu zlepianie obtłuczonych czarek złotem, kin to złoto, a tsugu to zlepiać. Nie muszę chyba Wam mówić, jaki procent społeczeństwa w ogóle praktykował i praktykuje ceremonię herbacianą i jaki procent tego procenta stać było i jest na lepienie czegokolwiek złotem.
Podejrzewam jednak, że nie odpuścicie mi tej ceremonii herbacianej, więc postaram się streścić, w czym rzecz. Picie herbaty zostało spopularyzowane przez buddyjskich mnichów w erze Heian, jakoś w VII-VIII wieku – początkowo jako lekarstwo[13]! O herbacie w kontekście ceremonii zaczęto mówić dopiero setki lat później, w XIV wieku. Dlaczego? Czyżby to wynik celebracji japońskiej ulotności, mono no aware, te sprawy? Totalnie nie. To wynik fascynacji wszystkim, co chińskie. Z czasem ceremonia herbaciana zaczęła być uważana za wyznacznik pozycji społecznej – nie mówię tutaj nawet o klasie, tylko o pozycji wewnątrz arystokracji. Zaczęto tworzyć specjalne altanki do ceremonii herbacianej, coraz bogatsze i coraz większe, no bo trzeba było się pokazać. Nie wystarczyły byle jakie czarki, trzeba było importować najlepsze, prosto z Chin. A im bardziej rozluźniała się przez kolejne stulecia struktura społeczna, tym bardziej np. ceremonia herbaciana zaczęła być traktowana jako wyznacznik przynależności do wyższych sfer. Swój boom przeżyła… zgadnijcie… po Restauracji Meiji.
Ale zatrzymajmy się na sekundkę dosłownie w XVI wieku – kiedy już każdy wysmarował swój pokój do ceremonii herbacianej złotem i nie było już jak tego przebić, pojawił się nowy nurt – tak zwana wabi-cha, dosłownie „prosta herbata”. To wtedy zaczęto mówić o wabi i sabi i stworzono nowe rygorystyczne zasady tego, czym ceremonia miała być. Już nie tylko bankietem i okazją do spotkania ze znajomymi, ale mocno sformalizowanym rytuałem. Tym samym nie wystarczyły same pieniądze, trzeba było wykazać się też odpowiednim kapitałem kulturowym, żeby móc uczestniczyć w takiej ceremonii. Szybko powstały konkretne szkoły herbaty, konkretne zasady, a co za tym idzie – nie można było sobie użyć ot takiej czarki czy dzbanuszka, czy takiego czy innego stroju. A im bardziej rozwijające się mieszczaństwo chciało zasmakować życia arystokracji, tym więcej inwestowało w naukę ceremonii herbacianej. Obycie w herbacianych sprawach stało się wyznacznik statusu, tak jak muzyka klasyczna, opera czy gra na fortepianie u nas.
Tak mocno utrwaliliśmy w swoich głowach obraz japońskiego społeczeństwa jako społeczeństwa zafascynowanego ceremonią herbaty i wszystkim co z nią związane – czyli ceramiką, ogrodami, kwietnymi aranżacjami, że próbujemy nagiąć i dopasować to, co wiemy o Japonii do tego jednego zestawu skojarzeń. Początkiem tej fali była m.in. opera Madame Butterfly, i wczesne filmy Hollywood, np. Sayonara z Marlonem Brando[14], choć można by się pokusić o spojrzenie jeszcze dalej wstecz, na fascynację japońskimi drzeworytami, materiałami, szukaniem w Japonii inspiracji do tworzenia sztuki (robił to m.in. Van Gogh).
Jedną z osób, która się najbardziej na tym polu zasłużyła był Okakura Kakuzō, autor Księgi herbaty, eseju, który napisał po angielsku dla cudzoziemców. Nie będę dziś analizować samej treści książki, choć na pewno przyczyniła się do popularności skojarzenia Japonii z ceremonia herbaciana. Okakura w swoich wykładach określał Japonię mianem „muzeum Azji”, opisywał ją jako kraj, który nie dość, że ma w sobie wszystko to, co można znaleźć w innych krajach Azji, to jeszcze robi to lepiej. „Błogosławieństwo niezakłóconych rządów, dumna samowystarczalność niepodbitej rasy, i wyspiarska izolacja, która chroniła przez pokolenia idee i instynkty przed kosztem ekspansji – to wszystko uczyniło z Japonii prawdziwy skarbiec azjatyckiej myśli i kultury[15]” Albo: “Wody falujących pól ryżowych, pstre kontury naszego archipelagu… z tego wszystkiego narodziła się ta delikatna prostota, ta romantyczna czystość, która hartuje duszę japońskiej sztuki… Ta wrodzona miłość do schludności, która choć czasami stoi na przeszkodzie wielkości, lecz nadaje cudowne wykończenie naszej sztuki – zarówno tej przemysłowej, jak i dekoracyjnej; nie ma jej w żadnych dziełach z kontynentu. A to dlatego, że nie pozwoliliśmy umrzeć naszej prawdziwej duszy naszej antycznej sztuki.”[16]
I to jest właśnie narracja, którą przejęli w dużej mierze cudzoziemcy, którzy odwiedzali Japonię od jej otwarcia się na świat. Japonia jako serce azjatyckiej kultury, jako miejsce, które zakonserwował czas i tak dalej. To nie jest tak, że Japonia ma bardziej tajemniczą czy bogatą kulturę niż jakikolwiek inny kraj Azji. Ale nie po to włożono TYLE wysiłku w wyprodukowanie tego mitu, żebyśmy teraz myśleli inaczej. A często ironia jest jeszcze większa – bo często najpierw Japończycy odkrywali coś w Korei, żeby potem opakować to i sprzedawać w Japonii jako coś tradycyjnie japońskiego. Więc mamy tutaj podwójną kolonialistyczną reinterpretację – bo pamiętajmy, że Korea była wtedy japońską kolonią.
Nie chce mi się tutaj analizować dzieł Okakury, ale mam nadzieję, że przeczytane dwa fragmenty (w moim luźnym tłumaczeniu) pokazały Wam, jak łatwo jest przeciągnąć sferę znaczeń z dyskusji o niewinnej „estetyce” w stronę nacjonalizmu. W Japonii właśnie w takim nurcie estetyka – m.in. estetyka przemijalności, symbolika np. płatków wiśni itd. – została spolityzowana i używana nachalnie przez lata propagandy, podczas wojny na Pacyfiku – mówiono m.in. o żołnierzach, którzy opadają jak płatki wiśni[17]. Estetyka i kultura to nie tylko gadanie o herbacie czy czarkach – to także często pierwszy filtr, przez który na daną kulturę patrzymy, ale także filtr, przez który dana kultura chce dać się zobaczyć. Wbrew pozorom, mało rzeczy pod kątem takich dużych narracji dzieje się przypadkiem.
Od mówienia o Japonii jako o „kraju estetyki”, jako o kraju z wyższą kulturą niż pozostałe kraje Azji, nie było daleko do szerzenia „cywilizacji” i „kaganka oświaty” w Korei czy w Tajwanie. Co z tego, że zaczęto tworzyć takie kategorie i połączenia znaczeń relatywnie niedawno – na fali nowotworzonej tożsamości, rodzącej się w bólach definicji „Japończyka” i „japońskości” wyrwane często sprzed tysiącleci słowa, określenia i kategorie, zaczęto wynosić do rangi jedynej słusznej definicji Japonii w ogóle. To chichot historii, że replikujemy często imperialistyczną i nacjonalistyczną narrację – nie różni się to specjalnie od tego, gdybyśmy zaczęli opowiadać mity o aryjskiej rasie i jej wyższości nad innymi.
Dlatego zanim zrównamy Japonię czy jakikolwiek inny kraj z jakąkolwiek definicją, weźmy głębszy oddech i zastanówmy się. Czy na pewno możemy przyrównać jakieś określenie, które ma korzenie np. w ceremonii herbacianej do całego kraju? Co mogę wynieść z tekstu, który promowany jest jako japoński esej o estetyce? Czy w ogóle istnieje coś takiego jak „narodowa” estetyka?
Ja mam tylko jedną wskazówkę – wątpcie. Najlepiej we wszystko. To nie chodzi o to, żeby teraz spalić swój egzemplarz „Księgi herbaty”. Ale żeby przeczytać ten tekst i wszelkie inne krytycznie – podkreślić sobie fragmenty, w których padają prawdy objawione o tym, jaka to niby Japonia jest, albo jacy są Japończycy. Zakreślić fragmenty, w których porównuje się „Wschód”, czyli „Japonię” z „Zachodem”. Zastanowić się, dlaczego dana kultura kojarzy się nam z tak mocno konkretnymi obrazami i poniuchać. Bo wiecie, że np. Toyota, kiedy wchodziła na brytyjski rynek, sponsorowała całą serię artykułów o tym, jak niby Brytyjczyków i Japończyków łączy właśnie miłość do herbaty[18]? Tekstom towarzyszyły oczywiście zdjęcia Japonek podczas ceremonii herbacianej. Zastanówcie się, dlaczego wydawcy prędzej wydadzą książkę o japońskiej estetyce niż problemach społecznych. Dlaczego tak trudno kultywować swoje zainteresowania Japonia, zwłaszcza na polu naukowym, bez wplatania się w zen, teatr nō, ceremonię herbaciana i tak dalej. (Hint: pamiętajcie, że dziennikarze dostają zlecenia na teksty, które będą się czytać, japoniści: na badania czy konferencje, które często finansuje japoński rząd, a nawet wydawnictwa konkurują o japońskie granty na projekty, które muszą się w jakiś sposób wpisać w to, jak Japonia chce być postrzegana za granica).
No i jeszcze jedno – Japonia inwestuje naprawdę ogromne kwoty w promowanie takiego a nie innego obrazu Japonii, między innymi za pomocą funduszu Cool Japan (a mówimy o wielomilionowych kwotach), więc poza medialno-akademicka papka, stajemy w szranki z nacjonalistycznym soft-power. Muzea, galerie, japońskie festiwale (i te wszystkie przebieranki w kimona, gra na shamisenie itd.), filmy, seriale (zwłaszcza sposób przedstawiania Japonii w zagranicznych produkcjach), no lista nie ma końca. Nie ma nic złego w grze np. na koto czy fascynacją teatrem kabuki – super sprawa. Ale Japonia to nie tylko kabuki i wąskie spektrum kultury zawetowane przez japońskich oficjeli. I mam nadzieję, że nie będziecie się bali poszukiwać tej Waszej Japonii, nawet jeśli zaprowadzi Was do zatęchłych klubów, gdzie grają superniszowe zespoły, o których nikt nie słyszał, które po swoich występach sprzedają wypalane w domu CD limitowane do 20 sztuk.
Powiem jeszcze na koniec tak – to nie jest tak, że mi się nie podobają rzeczy, które uważane są za „japońską” estetykę. Nałogowo kolekcjonuję albumy o japońskim rzemiośle, o sztuce użytkowej, autentycznie kocham tę stylistykę. Ale jestem świadoma tego, że
a) jestem tym opatrzona, takie rzeczy mieli ludzie, którzy byli czy są dla mnie wyznacznikiem stylu czy źródłem inspiracji, dlatego naturalnie takie rzeczy zaczęły podobać się także mi
b) takie rzeczy promowane były w gazetach, które czytam, na profilach w mediach społecznościowych, które lubię albo mieli je ludzie z mojej bańki
c) widziałam sporo takich rzeczy podczas podróży po Japonii, więc potem zaczęłam coraz bardziej zagłębiać się w temat.
Miałam na szczęście okazję być w japońskich domach i wiem, że jest to tylko fantazja na temat tego, czym ta japońska „estetyka” jest. Bo tych estetyk jest wiele – i jest to definicja mocno związana z klasą społeczną, jak zresztą w każdym kraju. Dlatego mogą podobać mi się czarki, mogę lubić ogrody kamienne czy ludowe zabawki typu lalki kokeshi, ale nie oznacza to, że twierdzę, że są one prawdziwą definicją Japonii i jedyną słuszną japońską estetyką. Są jakimś skrawkiem Japonii, ale interesuje mnie Japonia cała – także ta ze sklepami wszystko za 100 jenów, z plastikowymi łazienkami, z neonami, z domami z prefabrykatów, ze znoszonymi butami podłej jakości, z wszechobecnym plastikiem.
Dlatego zachęcam do inspirowania się i poszukiwania tego, co się Wam podoba, ale błagam – nie podpierajcie tego, poszukiwaniem „prawdziwego serca Azji”, „japońską estetyką”, „wab-isabi”, „zen”, „szintoizmem” czy czymkolwiek. Bo jest duże ryzyko, a nawet bardzo duże, że wasze rozumienie tego, czym te rzeczy są, jest skrzywione nie tylko przez nasze orientalistyczne, czyli dość wyidealizowane i ograniczone spojrzenie, ale także przez nacjonalistyczne tworzenie japońskiej tożsamości narodowej w samej Japonii. Nie traktujmy kultury jako coś, co można łatwo opakować w ładny papier i sprzedać. Homogeniczna Japonia jest mitem, nie ma jednej definicji tego, czym Japonia jest, tak jak nie ma jednej definicji japońskiej kultury. A każdy, kto twierdzi inaczej… niestety mocno upraszcza, albo kłamie.
Bo serio – jeśli uważacie, że Japończycy w wolnej chwili układają bukiety z kwiatów, parzą herbatę na ceremoniach herbacianych i tak dalej, to niestety, jesteście w błędzie. No chyba że mówicie o super wysokiej klasie społecznej albo o wyższo-średniej, aspirującej. Ale jeśli mówimy o kraju, który od trzydziestu lat zmaga się z niezbyt ciekawą sytuacją ekonomiczną, jest to chyba jednak spore nadużycie. No i chyba interesowanie się jakimś krajem tylko pod warunkiem, że mamy do czynienia z ludźmi bogatymi i „wysokimi strefami” jest po prostu słabe. Tak jakby ktoś chciał Was odwiedzić w Polsce i czuł się zawiedziony, że nie mieszkacie w szlacheckim pałacyku. No chyba, że mieszkacie, to sorry – jesteście wyjątkiem, który potwierdza moją tezę.
Mam nadzieję, że nie zakręciliście się zbytnio i że nasze wspólne lawirowania coś zostawią w Waszych umysłach. Zachęcam do odkrywania tego wszystkiego po swojemu – poszukajcie sobie tekstów o japońskiej estetyce, przeczytajcie raz jeszcze książki, które macie na półkach, choćby we fragmentach i spójrzcie teraz na te teksty krytycznie. Zastanówcie się, zastanówmy się, co jest w nich fajnego, czym można się zainspirować, a co jest nacjonalistyczną papką albo w ogóle jakimś bełkotem, którego nie da się zrozumieć i może nie warto. Kwestionujmy to, jak się pisze o Japonii i jakimkolwiek kraju, ale nie tylko, tak jak mówiliśmy w pierwszych odcinkach, wtedy gdy mowa o „Dalekim Wschodzie” czy o „japońskiej recepcie na szczęście”, ale także, a może, zwłaszcza wtedy, gdy w pozornie obiektywnych tekstach udowadnia się japońskość czegokolwiek – na razie mówiliśmy głównie o estetyce, kulturze i sztuce, więc skupcie się na tym. Uwierzcie mi, zaczniecie zgrzytać zębami na widok większości tekstów kultury, które pojawiają się w polskich mediach, ale także tekstów, które są wydawane w książkowej formie. Nie jest lekko, ale uwierzcie mi – trochę wątpienia i kwestionowania, także, a może zwłaszcza autorytetów nie zaszkodzi.
Ale… to dobrze! Nareszcie będziecie mogli łatwiej podejmować książkowe decyzje! Spójrzcie na to pozytywnie – może choć troszkę stuningowaliście swój bullshitometr i będziecie mogli łatwiej ocenić, co trzyma się kupy, a co nie, i dzięki temu nie będziecie musieli pytać mnie czy kogoś o radę, tylko sami zaczniecie wyruszać na poszukiwania. Wiadomo – czasami będą owocne, innym razem nie. Ale nie bójcie się – ołówek w dłoń i do dzieła. A gdyby ciekawiły Was wątki, które dzisiaj poruszyłam, to zajrzyjcie na naszą stronę – znajdziecie tam transkrypt i przypisy do źródeł z tytułami książek, które mocno zmieniły moje postrzeganie historiograficznej narracji na temat Japonii.
Mam nadzieję, że się Wam podobało – podsyłajcie teksty, które według Was spełniają te definicje, ale też pytania, wątpliwości i inne przemyślenia. Jestem tutaj, żeby dzielić się tym, co wiem, ale uwierzcie mi – też bardzo dużo się przygotowując te podcasty uczę. I często wynoszę dużo z rozmów z Wami już po emisji.
Dlatego dziękuję za słuchanie „Tajfunowych przypisów”. To naprawdę wiele dla mnie znaczy. No i do usłyszenia!
[12] O “stworzeniu” szintoizmu przeczytacie w świetnej książce The Invention of Religion in Japan – informacje, które zawarłam w kilku poprzednich akapitach bazują na rozdziale czwartym, „The Science of the Gods”
[15] Kakuzō Okakura, The Ideals of the East with Special Reference to the Art of Japan (London: John Murray, 1903) [cytat za:] Michael F. Marra, Modern Japanese Aesthetics: A Reader (University of Hawaiʻi Press, 2001), str. 66.
[17] Więcej na temat imperialistycznej propagandy w odniesieniu do estetyki przeczytacie w: Emiko Ohnuki-Tierney, Kamikaze, Cherry Blossoms, and Nationalisms: The Militarization of Aesthetics in Japanese History (University of Chicago Press, 2002)
6 replies to “Tajfunowe przypisy – odcinek 3 “Czy istnieje coś takiego jak ‘japońska’ estetyka?””
Marta
Dzięki za ten podcast! Tematy okołojapońskie fascynują mnie od dawna i mimo świadomości, że hity typu “Wyznania gejszy” należy traktować z mocnym przymrużeniem oka, nie zdawałam sobie w pełni sprawy, jak często inne narracje (mniej ostentacyjne) mogą być wypaczone oraz (co samo w sobie jest super ciekawe) jakie ma to podłoże historyczne i polityczne. Jestem też bardzo ciekawa, jak oceniasz obraz Japonii sprzedawany w książkach Joanny Bator (bardziej mam na myśli “Japoński wachlarz” niż “Purezento” – romans w rytmie kintsugi, tu łatwo zgadnąć 🙂 ) i Kazuo Ishiguro.
Jestem hipokrytką, mało wiem o Japoni, Korei Południowej, mimo że mimochodem śledzę kontent na yt. Osobiście dziękuję Pani za: impuls do krytycznego myślenia, podejmowania próby weryfikacji informacji oraz za dzielenie się ciężko zdobytą wiedzą.
Uważam, że bardzo przyda się demitologizacja Azji wschodniej. Słowa zdają się mieć w tym przypadku większą moc niż obraz. Tak, zachęciła mnie Pani do sięgnięcia po pozycje wydawnictwa i czytania bloga.
Nie mogę doczekać się kolejnego odcinka. Jestem bardzo ciekawa osobliwych cech kultur wpółczesnych mieszkańców tych krajów (o ile takie istnieją w skali globalnej).
Jednak śmiem się nie zgodzić z surowa opinią o „Japoni utraconej”. Nie zauważyłem aby autor jakoś biadolił ze stara Japonia znika. Owszem, narzekał nad strasznym podejściem Japończyków do przyrody i ochrony zabytków, ale chyba ma do tego prawo (i niestety ma racje w tym temacie). Co do Miecza i Chryzantemy to zapewne Karolina ma racje. Sam się dziwiłem dlaczego ta pozycja jest sugerowana jako „must read”. Dla mnie książka, która opisuje Japończyków sprzed 70 lat nie ma zbyt wiele zastosowania w poznaniu współczesnej Japonii. Uważam ze duży sens maja książki napisane przez Polaków mieszkających w Japonii, będących w związkach z Japończykami. Podkast super, bardzo proszę o więcej.
Przesluchalem wszystkie odcinki podcastu, od razu po tym jak znalazlem odnosnik do niego w Dziale Zagranicznym. Przystepnie podana tresc i do tego okraszona spora iloscia przypisow(!), co zacheca do dalszych poszukiwan na wlasna reke. Jesli chodzi o wycieczki w kierunku przeroznych zauulkow danego tematu – uwazam, ze to potrzebne, jesli chcemy przedstawic jak najlepiej zagadnienie, zwlaszcza w szerszym kontekscie.
Dotarłam na Pani kanał po odcinku w Dziale zagranicznym. Przesłuchałam właśnie wszystkie odcinki – bardzo podoba mi się temat kreowania się Japonii w oczach zagranicznych państw. Dotychczas zastanawiałam się własnie nad tym połączeniem starej Japonii z nową, kreowaniem się na kraj pełen równowagi zarówno w życiu prywatnym zwykłego japończyka, w świecie duchowym, czy właśnie w estetyce. Wniosek, że wynikało to z poszukiwania swojej tożsamości przez samych japończyków otworzyło mi głowę. Japończycy zaczęli szukać tego, co jest prawdziwie “japońskie” i na nowo to pisać, kreować, a także promować jako wizerunek tej właściwej Japonii 😀
Pasuje mi to do całej układanki, jaką jest dla mnie kultura Japonii, i którą sobie w głowie powoli układam.
Pytałaś o tematy, które interesują twoich odbiorców. Mnie ciekawi temat subkultur w Japonii. Ciekawi mnie to, że Japończycy lubią się utożsamiać z jakąś grupą społeczną, wejść w jakąś rolę i to często wykreowaną przez filmy, popkulturę amerykańską. Stają się kimś innym i to najlepiej wyrazistym, podążającym za zasadami jak się zachowywać, ubierać i wysławiać. Dowiedziałabym chętnie czegoś więcej o tym 😉
Cześć! Z tej strony Karolina Bednarz. Witam w drugim odcinku Tajfunowych przypisów, podcastu, w którym będę się starać przybliżyć Wam Azję Wschodnią. Przypomnę jeszcze pokrótce, że nie mam jednak zamiaru …
Transkrypt Dzień dobry, cześć! Tutaj Karolina Bednarz z Tajfunów. Witam w Tajfunowych przypisach, a konkretnie w zerowym odcinku naszego nowego podcastu. Tak, to taki odcinek w ramach wstępu, bo z …
Dzień dobry! Z tej strony Karolina Bednarz i po dłuższej świątecznej przerwie witam w kolejnym odcinku „Tajfunowych przypisów”. Jeśli trafiliście lub trafiłyście tu przypadkiem i nie wiecie, o co chodzi, …
Serwis i Sklep używa plików cookies, aby dostarczać usługi i funkcje dostosowane do preferencji i potrzeb Użytkowników Sklepu, w szczególności pliki cookies pozwalają rozpoznać urządzenie Użytkownika i odpowiednio wyświetlić stronę internetową, dostosowaną do jego indywidualnych potrzeb.
Pliki cookies mogą mieć charakter tymczasowy, tj. są usuwane z chwilą zamknięcia przeglądarki lub trwały.
Stałe pliki cookies są przechowywane także po zakończeniu korzystania ze stron Serwisu i Sklepu i służą do przechowywania informacji takich jak hasło czy login, co przyspiesza i ułatwia korzystanie ze stron, a także umożliwia zapamiętanie wybranych przez Użytkownika ustawień.
Necessary cookies są niezbędne do prawidłowego funkcjonowania strony. Ta kategoria ciastek służy wyłącznie zapewnieniu podstawowych funkcjonalności i bezpieczeństwa strony. Te ciasteczka nie zbierają danych użytkowników.
Wszystkie ciasteczka, które nie są konieczne do prawidłowego działania strony i wykorzystywane do zbierania danych użytkownika np. przez Google Analytics lub inne zintegrowane serwisy są określane jako non-necessary. Potrzebujemy Twojej zgody przed uruchomieniem tych plików cookie w naszej witrynie.
Tajfunowe przypisy – odcinek 3 “Czy istnieje coś takiego jak ‘japońska’ estetyka?”
Cześć! Z tej strony Karolina Bednarz i witam w trzecim już odcinku „Tajfunowych przypisów”, podcastu, w którym opowiadam o Azji, a raczej o tym, jak my ją postrzegamy (i dlaczego). Ostatnio mówiłam o tym, jak „japońskość” jest często podkładką do promowania wszystkiego – wystarczy egzotycznie brzmiące słowo, jakiś luźny koncept, który da się podeprzeć domniemaną tradycją z „Dalekiego Wschodu” i bestseller murowany. Dlatego jeśli nie zgrzytają Wam zęby na dźwięk fraz a la „egzotyka” czy właśnie „Daleki Wschód”, to cofnijcie się do pierwszego odcinka, bo zdecydowanie pomoże Wam to w odbiorze tego dzisiejszego i także wszystkich kolejnych.
W poprzednim odcinku „Tajfunowych przypisów” udało mi się tylko pobieżnie poruszyć temat stereotypów na temat Japonii – dziś chciałabym zacząć rozkładanie na części pierwsze szerokiej i pojemnej kategorii „japońskiej estetyki”. Zanim zabierzemy się za zrozumienie terminów pokroju wabi sabi i zastanowimy się wspólnie nad tym, dlaczego z japońską sztuką kojarzy nam się przede wszystkim ceremonia herbaciana, ikebana czy haiku, i dlaczego wydają się nam one najlepszym przykładem tego, jak opisać „japońskość”, przyda się nam krótka lekcja historii.
Jeśli jesteście tutaj od pierwszego odcinka, to mam nadzieję, że przyzwyczajacie się powoli do mojego meandrującego stylu narracji i że nie będzie przerażać Was zanadto ilość offtopów i wszelkich wtrąceń, które na pierwszy rzut ucha odciągają nas od tematu podcastu. Spokojnie, to tylko pozory. Zależy mi na tym, żeby pokazać, jak każda idea, każda narracja, a nawet powiedziałabym – ideologia – powstaje z wielu splątanych nici, jest tworem uszytym z bardziej i mniej świadomych wątków. Chciałabym, żeby „Tajfunowe przypisy” były inspiracją właśnie do takiego wędrowania, błądzenia, doszukiwania się ukrytych znaczeń, alternatywnych spojrzeń. Dlatego jeśli spodziewacie się podsumowania w dziesięciu punktach, listy najważniejszych dat i nazwisk, takiej ściągawki, która powie Wam, co, jak i dlaczego, to niestety raczej nie znajdziecie tego tutaj.
Nie wiem, jak Wy, ale ja nienawidziłam historii w szkole. Nie cierpiałam wkuwania dat i nazwisk, bo ja po prostu nie umiem zapamiętywać takich rzeczy. Pamiętam notatki pokroju „pięć zalet i pięć wad jakiegoś tam zjawiska” tudzież „przyczyny i skutki rewolucji jakiejś tam”. Wszystko wydawało się taki proste, takie logiczne – wystarczy wkuć, zdać i zapomnieć. Każdy sprawdzian oznaczał zamknięcie jakiegoś okresu historii; jeśli zdałam antyczną Grecję, niespecjalnie musiałam wracać do tego na sprawdzianie z cesarstwa rzymskiego czy europejskiego średniowiecza. No a potem poszłam na studia i okazało się, że historia może być ciekawa, ba, że bez jej zrozumienia trudno odnaleźć się w tym, jak wygląda świat dzisiaj i jak my w nim funkcjonujemy.
Ale, ale! Chcę podkreślić tutaj ważną rzecz, bo bardzo zależy mi na tym, żebyście to zapamiętali, tak jak ja zapamiętałam to z jednego z pierwszych swoich wykładów (a co było całkowitym przeciwieństwem tego, jak uczono mnie historii w polskiej szkole). Jest XXI wiek, daty, nazwiska, definicje możemy sobie znaleźć na Wikipedii. To, co warto wynieść z wykładów, lektury, lekcji, to inny, głębszy sposób patrzenia na jakieś zjawiska. Historia to dla mnie szukanie nitek, których końce zauważamy w teraźniejszości, to zdobywanie narzędzi do kwestionowania różnych narracji, którymi jesteśmy otoczeni – zwłaszcza wszelkiego typu propagandy. Jeśli trudne jest rozwikłanie narracji na temat tego, co oznacza bycie Polakiem czy Polką – w końcu przekazywana jest nam dość ograniczona perspektywa historyczna, a o tym, co jest nauczane, a co nie, decydują politycy – jak mamy zabrać się zakwestionowanie tego, jak przedstawiana jest nam kultura czy historia na przykład Japonii?
Krótka odpowiedź: jest to cholernie trudne, zwłaszcza, że na takie same pułapki, jakie zastawiane są na nas w Polsce, nabierają się też Japończycy w Japonii. Tak jak my uczymy się jakiejś wersji historii, tak też i Japończycy uczą się o sobie z konkretnej perspektywy, wygodnej dla tworzenia japońskiej tożsamości wśród Japończyków, ale także eksportowania jej później w odpowiedniej formie poza swój kraj. Eksportowania i dla celów stricte kapitalistycznych – żeby promować to, co „japońskie” i dzięki temu zarabiać, ale także jako sposób na postawienie siebie w światowej hierarchii na równi z (w cudzysłowie) zachodnimi państwami, które przez stulecia uznawane były za tych, którzy decydowali o tym, co ma wartość – kulturalną, historyczną i estetyczną. Oraz – co istotne – na tworzenie narodowej, często nacjonalistycznej narracji, co znamy za dobrze także z naszego podwórka.
Żeby zrozumieć, dlaczego w Polsce z japońską kulturą kojarzymy tak naprawdę bardzo wąski dział tego, co można by określić mianem japońskiej sztuki czy rzemiosła, musimy zrozumieć, dlaczego w samej Japonii to takie nurty zostały ochrzczone mianem tej „tradycyjnej”. Dlaczego prędzej usłyszymy o bonsai czy ikebanie niż modernistycznych twórcach albo dlaczego fascynują nas japońskie drzeworyty, ale nie cała kilkusetletnia kultura drzeworytnictwa, lecz tylko te które pogłębiają „egzotyczny” obraz Japonii sprzed stuleci. „Japońskie” w naszym wyobrażeniu nie są obrazki z puszczającymi bąki postaciami[1], ani kapiące złotem pomieszczenia[2] ani nie kimona ozdobione czołgami – „japońskie” są za to minimalizm, wabi sabi, ulotność, efemeryczność. A przynajmniej tak nam się wydaje.
Dobra – to jak to jest z tym japońskim stylem? Japońską tradycyjną estetyką? I szeroko pojętą „japońskością”?
Zapnijcie pasy, bo cofamy się o sto pięćdziesiąt lat wstecz, żeby ogarnąć, o co w tym wszystkim chodzi. Możliwe, że poskaczemy sobie trochę w tej naszej time machine, ale mam nadzieję, że podróż skończy się wspólnym poukładaniem tych różnych skrawków, nici i wątków w naszych głowach.
Zatrzymajmy się na chwilę w połowie XIX wieku. Nie będę zagłębiać się w szczegóły Restauracji Meiji, ale jest to na tyle istotny moment w historii współczesnej Japonii, że należy się kilka zdań przypomnienia, tudzież wytłumaczenia dla tych, którzy myślą, że mówię o jakiejś knajpie. Restauracja w kontekście odrestaurowywania, odnowy – mowa o końcu okresu feudalnego i upadku szogunatu, przywrócenie cesarza jako głowy państwa. Jednym z punktów zapalnych było przybicie do wybrzeży Japonii statku amerykańskiego komodora Perry’ego, który wymusił „otwarcie się” na Japonii, dotychczas mocno ograniczającej swoje kontakty z innymi państwami, zwłaszcza poza Azją. Fakt, że Japonia została „zmuszona” do podpisania nierównych traktatów najpierw ze Stanami, a następnie z innymi kolonialnymi mocarstwami, był także wynikiem wewnętrznego chaosu, który tlił się w kraju od dziesięcioleci. Ale na razie nie jest to istotne – tak, to mega ważny i ciekawy kawałek historii, nie jest to jednak opowieść na dziś. W skrócie: kończy się kilkusetletnie panowanie dynastii Tokugawów, upada feudalny szogunat i Japonia musi zastanowić się, na jakich zasadach chce współuczestniczyć w szerokim świecie, do którego została wciągnięta trochę siłą.
Proces modernizacji nie przebiegał bynajmniej harmonijnie, nikt nie podał Japończykom rozwiązania na tacy. Cesarz, który niemalże z dnia na dzień miał być głową narodu, był tak naprawdę kilkunastoletnim młodzieńcem, który spędził dotychczasowe życie oderwany od rzeczywistości w pałacu w Kioto. Dość szybko nowi rządzący obrali sobie za cel odwrócenie traktatów, do których podpisania zostali zmuszeni – pamiętajmy jednak, że konstytucja została ogłoszona dopiero 20 lat później, kiedy to odbyły się także pierwsze parlamentarne wybory[3]. Te dwadzieścia lat to okres ciągłych negocjacji, szybkiego i panicznego budowania japońskiej tożsamości – do tej pory niespecjalnie istniała, bo w feudalnym systemie przemieszczanie się obywateli było mocno ograniczone, a jeśli już to dotyczyło głównie elit podróżujących między swoim regionem a stolicą w Edo, które dziś znane jest jako Tokio.
Jest 1868 rok i nagle, teraz, zaraz, trzeba ustalić, czym jest Japonia i kim są Japończycy. Przez stulecia różne japońskie sfery niespecjalnie się z sobą mieszały, chyba że w miastach takich jak Osaka czy Edo. To nie jest tak, że nowi rządzący mieli receptę na to, jak sprawić, żeby obywatele poczuli się Japończykami, ba, nie mieli specjalnie pomysłu na to, co bycie Japończykiem może w ogóle oznaczać. Nie jest też tak, że cała narracja była kreowana odgórnie, jak często uczymy się na lekcjach historii. Jest tak dlatego, że to rządowe źródła są często najlepiej udokumentowane i tym samym stają się podstawą do tworzenia historycznej narracji. W przypadku Japonii – jak i pewnie wszystkich państw, które musiały zmierzyć się z procesem modernizacji – był to proces różnorodny, odgórny i oddolny zarazem, pełen potknięć, renegocjacji, zmian kursu i tak dalej.
No i nagle trzeba było zacząć podejmować różne istotne dla całego kraju decyzje: jak ma wyglądać armia, prawo podatkowe, jaką przyjąć formę rządu, co ma być zawarte w konstytucji. Wprowadzono obowiązkową edukację, zniesiono kastowy system społeczny, zaczęła się gwałtowna industrializacja, a ludzie zaczęli coraz bardziej masowo porzucać swoje dotychczasowe, głównie wiejskie, życie i lgnąć do miast w poszukiwaniu nowych szans i nowego sposobu na życie. Pełną parą ruszyła współczesna, kapitalistyczna ekonomia – zaczęto budować koleje, podłączono telegram, powstała japońska poczta i bank narodowy. Dwa najsilniejsze hasła, które zaczęły wybrzmiewać coraz głośniej to fukoku kyohei, czyli „bogaty naród i silna armia” oraz bunmei kaika, „cywilizacja i oświecenie”. Nie mówiąc już o fukko, czyli o powrocie do antyczności.
Ale tak jak wspomniałam wcześniej, nikt nie wiedział do końca, na czym się wzorować w tworzeniu nowej państwowości. W 1871 roku utworzono Ministerstwo Edukacji, początkowo bazując je na mocno scentralizowanym francuskim modelu. Kilka lat później zdecydowano się jednak na bardziej zlokalizowany amerykański styl edukacji, rok później wrócono do scentralizowanego modelu, żeby kilka lat później wprowadzić system oparty na edukacji pruskiej. Z curriculum, które początkowo zaczerpnięto z mocno egalitarnych tekstów anglosaskich, dość szybko zmieniono ją na mieszankę źródeł konfucjańskich i moralizujących europejskich tekstów[4].
Podobnie było zresztą z samą konstytucją – oparto się początkowo na modelu napoleońskim, żeby później zacząć coraz bardziej poszukiwać rozwiązań w prawodawstwie brytyjskim. Ale i tak, mimo że wreszcie po kilkunastu latach debat udało się ją wprowadzić, dość szybko zaczęto krytykować i samo nowe prawodawstwo, ale głównie sam fakt opierania się na europejskich modelach, które miały unicestwić „japońskie zwyczaje”… których jeszcze nikt dobrze nie ustalił, co okazało się być największym problemem.
Im bliżej było do 1890, na kiedy zaplanowano pierwsze parlamentarne wybory, tym silniej zaczęto zastanawiać się nad tym, jakim krajem powinna być Japonia. No bo jak to? Tworzyć nowe podwaliny państwowości, nie wiedząc, na jakich zasadach ta cała państwowość ma się opierać? Więc zaczęto poszukiwania. A debaty – od rządzących, przez dziennikarzy, lokalne organizacje i zwykłych mieszkańców – zaczęły krążyć wokół słów takich jak naród, obywatele, narodowa tożsamość.
I jeśli myślicie, że rozmowy na temat japońskiej narodowej tożsamości toczyły się w pokoju do ceremonii herbacianej, gdzie mężczyźni siedzieli w tradycyjnych kimonach, pochyleni nad czarką herbaty, to niestety grubo się mylicie. Zajrzyjmy na chwilę do miejsca, gdzie duża część debat biała miejsce – do Rokumeikan, dworko-pałacu wybudowanego w 1883 roku, w którym odbywały się spotkania japońskich nowych elit. „Spotkania japońskich elit”? Czyli na pewno były tam gejsze i przygrywał im shamisen, a wszyscy siedzieli na ziemi przy niskich stołach, jedząc podany na małych talerzykach wystawny posiłek kaiseki?…
Niestety, zmartwię Was. Goście na organizowanych w Rokumeikan balach nosili surduty i suknie, które zamawiano u europejskich krawców, szefem kuchni był Francuz, a mężczyźni dyskutujący o przyszłości swojego kraju rozmawiali nad wydrukowanym po francusku menu, paląc brytyjskie cygara[5].
Ale po pierwszych fascynacjach, przyszedł czas na falę krytyki. Japońscy dziennikarze zaczęli opisywać skupione wokół Rokumeikan elity jako małą, szkodliwą klikę – a wraz z rozwijającą się w ogromnym tempie popularnością prasy opisy tych oderwanych od rzeczywistości elit wzbudzały coraz więcej emocji. Mówiono i pisano coraz głośniej o politykach, którzy ślepo podążają za wszystkim, co europejskie. I obok dość ekstremalnych sugestii, żeby uczynić angielski językiem narodowym czy chrześcijaństwo narodową religią, coraz bardziej zaczęły przebijać się głosy o zatraceniu tego, co „japońskie”.
Nacjonalizm japońskich polityków rodził się razem z popularną tęsknotą za wyimaginowaną Japonią, której zaczęto szukać w teatrze kabuki, w poezji sprzed stuleci, w stylach, które były popularne setki lat temu. Wraz z pędzącą do przodu modernizacją, coraz silniejsza była tęsknota za tym, co tradycyjne – tradycyjnym modelem rodziny, tradycyjnym stylem życia, tradycyjną Japonią. A to, że takich tradycji nigdy tak naprawdę nie było? Oj tam, zaczęto je „odkrywać” i promować, powoli tworząc podwaliny tego, co my te sto pięćdziesiąt lat później poznamy jako „japońską” tradycję.
Z jednej strony – młodzi Japończycy uczyli się francuskiego, rosyjskiego, zaczytywali się w dziełach europejskich romantyków. Z drugiej – zaczęto poszukiwać wyznacznika tego, czym jest (albo mogłaby być) „japońska” literatura. Dokopano się do pierwszej znanej japońskiej antologii wierszy, Man’yōshū. Zaczęto wracać do nauk takich osób jak Motoori Norinaga, który na nowo „odkrył” Genji monogatari, dziś uznaną za japoński epos, klasyk, najpiękniejszy symbol japońskiej estetyki – choć w dużej mierze taką interpretację nadał temu dziełu sto lat przed Restauracją Meiji właśnie Norinaga.
Postanowiono – w dużej mierze odgórnie – że wyznacznikiem japońskiej literackiej estetyki będzie dworska poezja, głównie z okresu Heian, czyli sprzed prawie tysiąca lat. Uciszono pierwszy impuls do odrzucenia tej kultury; zamiast tego postanowiono ją przerobić tak, żeby mogła stać się bazą do stworzenia nowej japońskiej tożsamości. Mało kto do tej pory poza cesarskim dworem w Kioto czytał te wiersze – musiało się to jednak zmienić, jeśli chciano uczynić z nich jeden z symboli japońskiej tradycji i estetyki. Utworzono Cesarskie Biuro Poezji[6], zaczęto organizować noworoczne konkursy poetyckie, a wiersze, które wygrały, przedrukowywano w gazetach. Zatrudniono poetów haiku do komunikowania nowej narodowej tożsamości. A z annałów historii wyciągnięto nieznanego tak naprawdę specjalnie szerzej poetę, Matsuo Basho i ustanowiono go dosłownie bogiem, którego zaczęto czcić w ramach znacjonalizowanego szintoizmu jako boga Hana no moto Daimyojin[7].
Wróćmy jeszcze na chwilkę do Norinagi, czyli te 70-80 lat zanim miała miejsce Restauracja Meiji – zdałam sobie sprawę z tego, jak fascynujący jest to wątek relatywnie niedawno, bo kiedy miałam o nim wykład na studiach, nie miałam pojęcia, o czym mowa. Przypomnijmy tylko to, o czym wspominałam na samym początku podcastu – historia nie jest linearna, a droga do różnych idei, ideologii czy tożsamości bywa skomplikowana i wielowątkowa. I tak jak pod koniec XIX wieku zaczęto zastanawiać się nad tym, co oznacza bycie Japończykiem, tak samo zastanawiano się nad tym wcześniej, choć na inną skalę i w inny sposób.
Przez stulecia feudalizmu wyznacznikiem kultury wysokiej była kultura chińska – większość oficjalnych dokumentów zapisywano po chińsku; to chińska poezja, malarstwo czy ceramika uznawane były za wyznacznik wysokiej sztuki. I choć kontakty z „Zachodem” były ograniczone, nie oznacza to, że japońscy lordowie feudalni nie mieli kontaktu z cesarstwem chińskim czy koreańskim. W końcowej fazie szogunatu, kiedy powoli zaczęły pojawiać się pęknięcia w miarę stabilnym feudalnym systemie – garstka uczonych zaczęła zastanawiać się nad tym, czy istnieje coś takiego jak „narodowa nauka” i poszukiwać japońskości w kontraście do tego, co chińskie. I jednym z pierwszych uczonych, którzy wypromowali taki sposób myślenia był właśnie Motoori Norinaga.
Wrócono zatem do tego, o czym pisał Norinaga i zaczęto poszukiwać japońskości w estetyce sprzed stuleci – takich jak na przykład ceremonia herbaciana z XV wieku zwana wabicha[8], w której to pod wpływem buddyzmu zen zaczęto używać prostych wyprodukowanych lokalnie naczyń, zamiast importowanej z Chin ceramiki. Wzięto kategorie estetyczne sprzed setek lat – takich jak na przykład to wabi, wymieszano z założeniami np. Norinagi, który – w dużym skrócie – przyrównywał estetykę do kultury i tym samym „japońskiej” tożsamości, wymieszano to z „odkrytymi” na nowo mitami o stworzeniu Japonii i bazując na mitycznym obrazie królestwa Yamato sprzed setek, tysięcy lat, zaczęto tkać narrację o nieprzerwanej linii cesarskiej, a tym samym mitycznych korzeniach japońskiej tożsamości, a tym samym japońskiej kultury, no i przy okazji japońskiej estetyki.
Dlatego też Konstytucja z 1889 roku nie była po prostu dokumentem przyjętym przez nowotworzący się japoński rząd, lecz darem od Cesarza – jeden z cyklu wielu „odkrytych” i „przetworzonych” rytuałów, za pomocą których miał połączyć mieszkańców tego mitycznego kraju z bogami i pobudzić w nich to, co Motoori nazwał yamato-gokoro[9], duszą Yamato (Yamato to jedna z historycznych, a raczej prehistorycznych nazw Japonii). Tym samym cesarz stał się strażnikiem tego, co japońskie, a to, co japońskie zostało zaczerpnięte z często antycznej historii, której… tak naprawdę nikt nie znał. No ale wraz z wprowadzeniem obowiązkowej powszechnej edukacji można było to szybko zmienić.
To właśnie pod koniec XIX wieku – w modernizującej się gwałtownie Japonii, zaczęto tworzyć narrację tego, czym jest, a raczej czym powinna być Japonia. Wymieszano historię z kulturą, wyjęto jakieś definicje i kategorie sprzed stuleci i zaczęto używać je w szerszym kontekście. To, co kiedyś było jedynie określeniem konkretnego odłamu ceremonii herbacianej, która była przecież dostępna jedynie dla garstki społeczeństwa, nagle stało się określeniem japońskiej estetyki jako takiej, a tym samym japońskiej „duszy”. Słowa, które wcześniej niespecjalnie wiele znaczyły, zaczęły nagle mieć niemalże polityczne znaczenie, używane były często jako slogan wkraczającej na ścieżkę imperializmu Japonii, która udowadniała sobie, swoim sąsiadom i całemu światu, że ma na tyle bogatą kulturę, tak mocną tożsamość, że niesie kaganek oświaty i cywilizacji dla całej Azji.
Pisarze, myśliciele, eseiści zaczęli opierać się na domniemanej tradycyjnej i japońskiej estetyce – odnosząc się na przykład do Genji monogatari, ale też słów kluczy typu mono no aware, yugen, wabi sabi – tym samym legitymizując swoją twórczość jako japońską, a co za tym idzie – za wartą potraktowania w kategoriach „japońskiej” sztuki. Jeden z badacz kokugaku, „narodowej nauki”, uznał Man’yōshū, antologię wierszy z VIII wieku, o której wspomniałam chwilę wcześniej, za „naturalną ekspresję naszej antycznej tożsamości, są one głosem naszego boskiego kraju”[10]. Motoori uznał legendy i mitologię zawartą w napisanym w podobnym czasie co Man’yōshū, Kojiki, za zgodne z historią – nikt z jego rówieśników nie przypuszczał pewnie, że ktoś potraktuje jego przekonanie poważnie i w 1940 roku świętowana będzie 2600 rocznica powstania japońskiego cesarstwa. To dzięki między innymi staraniom uczonych skupionych wokół „narodowej nauki”, zaczęto redefiniować to, czym jest japońska sztuka, oczyszczając ją z obcych wpływów – bez względu na to, czy chińskich czy bardziej europejskich.
W ogóle fascynujące dla mnie jest to, jak bardzo próbowano doszukać się przed-buddyjskich, prawdziwie „japońskich” źródeł historii. Dlatego nie szukano wzorców w teraźniejszości, nawet niespecjalnie w sztuce sprzed kilkuset lat – zamiast tego wybrano się na poszukiwania Japonii nieskażonej buddyzmem i chińskimi wpływami (pamiętajmy, że i buddyzm i alfabet i wiele innych aspektów kultury Japończycy zaimportowali właśnie z Chin, często za pośrednictwem Korei). Wspomniałam wcześniej o poecie Matsuo Bashō, którego wyświęcono jako szintoistycznego boga, więc zatrzymajmy się na chwilkę przy samym szintoizmie. Szintoizmie, który został w XIX wieku wybrany jako jeden z filarów nowotworzonej japońskiej tożsamości… a przy okazji tak naprawdę wymyślony, przynajmniej w takim kształcie, w jakim funkcjonuje dziś. Stworzenie szintoizmu jako religii w naszym rozumieniu wydarzyło się naprawdę niedawno jak na religię, która promowana jest jako antyczna – bo jakieś dwieście lat temu.
Pamiętacie Motoori Norinagę, który „odkrył” teksty z VIII wieku? Wiecie na czym polegało to odkrycie? Otóż po raz pierwszy zostały one przetłumaczone na bardziej współczesny japoński. Nie mówimy tutaj jednak o tłumaczeniu w dzisiejszym rozumieniu – raczej o opatrywaniu odpowiednich fragmentów komentarzem, a co za tym idzie – narzucaniem takiej a nie innej interpretacji. Kiedy ówcześni historycy skupieni wokół nurtu kokugaku pochylili się nad tymi tekstami, odnaleźli to, czego akurat wtedy poszukiwali – udowodnienia, że japońska kultura, choć zapożyczyła sporo od Chin, nie jest wcale gorsza, a wręcz, można by powiedzieć, lepsza, bo rodzina cesarska wywodzi się od bóstw, które stworzyły Japonię. Najwięcej komentarzy napisał właśnie Norinaga – w mocno fristajlowym wydaniu; badacze tematu piszą wprost o jego „wymyślaniu” historii, a niekoniecznie o jej „odkrywaniu”[11].
Trudno jest wytłumaczyć, jak powstała narracja dotycząca ceremonii herbaty, ikebany, haiku i inne takie historie, bez wytłumaczenia, jak stworzono całą religię. Bo jeśli można stworzyć narrację na temat domniemanej narodowej religii, tym samym tworzymy wyznacznik jakiejś dookoła-świątynnej estetyki, którą bardzo łatwo jest uznać za wzór kultury i estetyki całego narodu. Dlatego skręcamy w kolejną historyczną alejkę, bo to ważna rzecz.
Gdybym spytała kogoś, czym jest szintoizm – i nie mówię tutaj o osobie, która o Japonii nic nie wie, ale mam na myśli też osoby po studiach japonistycznych – podejrzewam, że większość odpowiedziałaby dość podobnie: że to najstarsza religia japońska, religia politeistyczna, która w dużej mierze skupia się na czczeniu natury i lokalnych bóstw. Muszę was zmartwić. Otóż początkowo mianem „shintō” określano… wierzenia zaimportowane z Chin. Z czasem zaczęto rozumieć „shintō” jako rozszerzenie buddyzmu, a nie osobną religię, która razem z nim współistniała. Takie krytyczne spojrzenie zawdzięczamy badaczowi Toshio Kurodzie, który przewrócił wiele założeń naukowego japonistycznego świata – także w Japonii – do góry nogami, pokazując, że szintoizm (wraz z całą pletorą naszych definicji tego, czym niby są japońskie „ tradycje”) jest współczesnym wymysłem.
Czyli – tak, istniały lokalne tradycje i festiwale i bóstwa, ale nikt nigdy nie nazywał tego szintoizmem. Nie, nikt nie kojarzył cesarza z szintoizmem. Zmieniło się to tak naprawdę dopiero po Restauracji Meiji. Co ciekawe – teraz mówi się o Japonii jako o „kraju bogów”, w końcu dosłowne tłumaczenie „shinto” to „droga bogów”. Ale w średniowiecznej Japonii rozumiano to słowo inaczej: shinto nie było religią, lecz właśnie „drogą bóstw”, czyli tym, co robili bogowie czy bóstwa. Ludzie podążali „drogą ludzi”. W skrócie: „droga bóstw” nie była wyznaniem, lecz po prostu tym, co robili bogowie. Dopiero po dłuuugim czasie zaczęto używać tego określenia (notabene najprawdopodobniej wymawianego wtedy jindo) jako „coś, co ludzie robią dla bogów”.
A co ludzie robili? I kto to robił? Nie istniały osobne szintoistyczne świątynie, różne lokalne rytuały odprawiali… buddyjscy kapłani. Opiekę nad rytuałami, które były częścią lokalnych festiwali, po japońsku zwanych matsuri, sprawowali sami mieszkańcy. Do XV wieku tak naprawdę rytuały w ogóle oznaczały po prostu rytuały buddyjskie. Bo buddyzm w tamtych czasach nie wykluczał modlenia się do lokalnych bóstw, tak było też zresztą w Chinach. Pamiętajmy, że nasze rozumienie religii, jako tej jednej, której jesteśmy wierni w 100%, niekoniecznie obowiązywało, czy obowiązuje w innych kulturach. Dlatego mieszanie konfucjanizmu, taoizmu i buddyzmu w Chinach czy konfucjanizmu, buddyzmu i szintoizmu w Japonii nie jest niczym dziwnym. Bóstwa, które dziś są czczone w niektórych świątyniach, zostały często wymyślone dopiero w XVIII czy nawet XIX wieku. Jako turyści idziemy do takiej świątyni, zachwycamy się starymi budynkami i do głowy by nam nie przyszło, że to może być trochę mocno naciągane. Na przykład boga Sanno, który dziś kojarzony jest ze świętą górą Hiei, zaimportowano z Chin, gdzie był opiekunem jednego ze świątynnych kompleksów. No ale w XIX wieku nagle stał się szintoistycznym, antycznym bóstwem[12].
A jeśli już o wymyślaniu i odkrywaniu mówimy, to wypadałoby jeszcze wspomnieć o samym cesarzu, no bo przecież to na nim i na narracji, jakoby cesarska rodzina rządziła Japonią nieprzerwanie od tysiącleci opierała się ideologia imperialistyczna, ale też jej echo wybrzmiewa do dziś. Otóż cesarz, zwany przez większość historii jako mikado, nie był tak naprawdę władcą Japonii – był nim przez setki lat przed Restauracją szogun. Jeśli już mielibyśmy jakoś tłumaczyć ówczesną rolę na nasze rozumienie świata, to „cesarzowi”, mikado, bliżej byłoby do „papieża”, choć też nie jest to najbardziej fortunne sformułowanie. Tak naprawdę rozumienie obraz cesarza, jako osoby vel boga, który panuje nad krajem… stworzono w XIX wieku.
Podsumowując – w dużej mierze, a nawet w większości, wyobrażenie Japończyków na temat tego kim są i skąd pochodzą zostało stworzone 150 lat temu. I możliwe, że nie zdarzyłoby się aż w takiej formie, gdyby grupka mężczyzn nie „odkryła” starych tekstów, których nikt nie czytał, bo nie umiał ich przeczytać. I w taki sam sposób, na kanwie nowej definicji Japonii, dość szybko stworzono kategorię japońskiej estetyki.
Za każdym razem, gdy mówimy o „japońskim stylu”, „japońskiej estetyce”, „japońskim podejściu do piękna”, przede wszystkim mocno generalizujemy. Dlaczego? Bo bierzemy jakieś określenia, można by powiedzieć kategorie estetyczne (pamiętajmy tylko, że „estetyka” jako koncept sam w sobie stworzony został tak naprawdę dopiero w XIX wieku), i poszerzamy ich znaczenie, rozciągamy, naciągamy, żeby dotyczyła nie tylko np. ceramiki z XV wieku, której używano w konkretnej ceremonii herbacianej, tylko całej kultury w ogóle – i nawet nie Japonii z tamtych czasów, tylko Japonii dziś. A te słowa mają moc o tyle, że bardzo szybko przywołują nam obrazy tego, czym Japonia niby jest – czarką herbaty sklejoną złotem, opadającymi płatkami wiśni unoszącymi się na wodzie, ogrodem, z morzem wypielęgnowanego mchu… i tak dalej.
Nie chcę teraz powiedzieć, że to wszystko, co uważamy o Japonii jest totalną bujdą, tylko że jest mocną nadinterpretacją, która najpierw wydarzyła się w samej Japonii – i ta nadinterpretacja otulona odpowiednią warstwą orientalistycznych fantazji tworzy obraz Japonii jako krainy „gejsz i samurajów”, a nie kraju, gdzie mieszkają ludzie z krwi i kości. Dużą rolę w utwierdzeniu się takiego obrazu Japonii – na japońskim archipelagu i poza nim – miała fascynacja Zachodu, zwłaszcza wiktoriańskiej Anglii, Japonią jako obrazu przepełnionego pięknem, jako źródła tego, czym piękno powinno być naprawdę. Wraz z fascynacją buddyzmem zen i filozofią Wschodu w ogóle, przyszedł czas na nałożenie na estetyczne kategorie wybranych wyobrażeń na temat tego, czym niby ta filozofia jest; filozofia, która oczywiście w europejskim wyobrażeniu dotyczyła każdego Japończyka i mieszkańca regionu. Dlatego też taką popularność zdobyła ikebana, czyli sztuka układania kwiatów, bonsai, i tak dalej – miały odzwierciedlenie w zbiorowej fantazji na temat tego, czym jest japońska kultura i tym samym, były postrzegane jako odzwierciedlenie tego, czym Japończycy są w ogóle. I nadal w dużej mierze zresztą są. Tym samym bardzo łatwo zredukować człowieczeństwo ludzi do jakichś estetycznych gadżetów: kimona, wachlarza, czarki herbaty.
Przypomnijmy, co się wydarzyło z religią czy cesarzem – wzięto coś, co istniało w innej formie, nałożono na to inne definicje – albo zaimportowane z innych państw, albo „odkryte” w przeszłości, aż powstał byt, który niespecjalnie ma wiele wspólnego z tym, czym był dawniej. Problem polega na tym, że bardzo łatwo jest nam zgubić moment, w którym ktoś coś zachachmęcił. Bez względu na to czy mówimy o Japonii czy o Polsce. A jeśli już przy Polsce jesteśmy – podobne szacher-macher z narracją na temat polskości miało miejsce na przykład po wojnie, kiedy zaczęto mówić dużo i bardzo o piastowskich korzeniach, celebrować rocznice chrztu Polski i inne takie rzeczy. Na przykład w Szczecinie, skąd jestem, połowa ulic w centrum to ulice krążące dookoła tej tematyki i wybór nie jest tu przypadkowy. Nikt nie sprawdzi jak to było naprawdę i czy Piastowie faktycznie tam kiedyś byli czy nie. I tak samo nikt nie sprawdzi, co ktoś napisał kiedyś w XVIII wieku w formie japońskiego, której tak naprawdę nikt nie umie odczytać. My stworzyliśmy sobie narrację chrześcijańskiego kraju, Japonia – kraju szintoistycznego, z rodziną cesarską, która rządzi nieprzerwanie od tysiącleci. Mechanizm budowania narracji jest ten sam. I często niestety kończy się na nacjonalizmie, ale o tym opowiem innym razem.
Estetyka z okresu Heian ma sens, kiedy mówimy o okresie Heian, ale mówienie o niej w kontekście dzisiejszej Japonii jest nadinterpretacją – to tak jakby Japończyk przyjechał do Europy, zobaczył barokową bazylikę i stwierdził – Europejczycy kochają się w przepychu. Europa = przepych. No wszędzie jest złoto, wszędzie kapie złotem, diamentami, wszystkiego dużo, jeszcze więcej, o wow. Barok! Tym samym jest nakładanie kategorii np. „nietrwałości” czy „ulotności” na Japonię w XXI wieku, a nie na sztukę z okresu Kamakura czy Muromachi czy mowa o „ulotnym świecie” w jakimkolwiek innym kontekście niż dotyczącym tworzącej się mieszczańskiej kultury Edo. Trudno od tego uciec, kiedy o Japonii w kontekście estetyki pisano od stuleci – robili to portugalscy misjonarze w XV wieku, angielscy podróżnicy w XIX i robi się to dziś. Ale powtarzają to też wykładowcy, artyści, pisarze, zwłaszcza ci, którzy uznani są w Europie jako wyznacznik tego, czym japońska literatura NIBY jest – na przykład Yasunari Kawabata, który w swojej przemowie noblowskiej uznał Genji monogatari za najwspanialsze dzieło japońskiej literatury, tym samym zataczając koło i przyklaskując staraniom Norinagi i jego następców. I to nie jest tak, że Genji nie jest wspaniałym dziełem; istotne jest to, że wpisuje się w fantazję tego, czym niby japońska sztuka, literatura i kultura jest. W podobnym czasie zresztą swoje życie zakończył rytualnym samobójstwem Yukio Mishima, autor m.in. „Złotej pagody”, książki poświęconej właśnie pięknu. Zapamiętaliśmy Mishimę jako estetę, który dla piękna oddaje życie… zapominając, że tak naprawdę był faszystą.
Ważny wniosek z tego jest jeden – historia, której się uczymy jest często historiografią. Podobnie polityczna z natury może być każda nauka o społeczeństwach, polityczna może być sama kultura, nasze zrozumienie sztuki, to, jaką sztukę uznajemy za wysoką, a jaką nie. Zrównujemy Japonię z konkretną estetyką… i nie jest to przypadkowe. Japoński rząd od XIX wieku włożył bardzo dużo starań w to, żeby sami Japończycy, ale też osoby poza Japonią, definiowały Japonię, jej historię i kulturę w taki a nie inny sposób. I politycznym orężem była i jest także estetyka. Głośno mówiono od połowy XIX wieku o tym, że nie można zignorować jej potężnej politycznej roli. Dlatego zaczęto – świadomie i ze wsparciem rządu – proces produkcji nie tylko samej narodowej tożsamości, w sensie historii, ale także estetyki, a co za tym idzie, zaczęto nadawać wagę niektórym gałęziom sztuki, a innym nie.
Dlatego nie odpowiem Wam na pytanie, czym jest styl wabi-sabi, bo taka rzecz po prostu nie istnieje. To dwie kategorie estetyczne odnoszące się przede wszystkim do ceremonii herbacianej w japońskim średniowieczu. Nie będę rozwodzić się nad kintsugi, czyli domniemanym japońskim sekretem na zlepianie serc czy jakkolwiek to jest teraz promowane – kintsugi to po prostu zlepianie obtłuczonych czarek złotem, kin to złoto, a tsugu to zlepiać. Nie muszę chyba Wam mówić, jaki procent społeczeństwa w ogóle praktykował i praktykuje ceremonię herbacianą i jaki procent tego procenta stać było i jest na lepienie czegokolwiek złotem.
Podejrzewam jednak, że nie odpuścicie mi tej ceremonii herbacianej, więc postaram się streścić, w czym rzecz. Picie herbaty zostało spopularyzowane przez buddyjskich mnichów w erze Heian, jakoś w VII-VIII wieku – początkowo jako lekarstwo[13]! O herbacie w kontekście ceremonii zaczęto mówić dopiero setki lat później, w XIV wieku. Dlaczego? Czyżby to wynik celebracji japońskiej ulotności, mono no aware, te sprawy? Totalnie nie. To wynik fascynacji wszystkim, co chińskie. Z czasem ceremonia herbaciana zaczęła być uważana za wyznacznik pozycji społecznej – nie mówię tutaj nawet o klasie, tylko o pozycji wewnątrz arystokracji. Zaczęto tworzyć specjalne altanki do ceremonii herbacianej, coraz bogatsze i coraz większe, no bo trzeba było się pokazać. Nie wystarczyły byle jakie czarki, trzeba było importować najlepsze, prosto z Chin. A im bardziej rozluźniała się przez kolejne stulecia struktura społeczna, tym bardziej np. ceremonia herbaciana zaczęła być traktowana jako wyznacznik przynależności do wyższych sfer. Swój boom przeżyła… zgadnijcie… po Restauracji Meiji.
Ale zatrzymajmy się na sekundkę dosłownie w XVI wieku – kiedy już każdy wysmarował swój pokój do ceremonii herbacianej złotem i nie było już jak tego przebić, pojawił się nowy nurt – tak zwana wabi-cha, dosłownie „prosta herbata”. To wtedy zaczęto mówić o wabi i sabi i stworzono nowe rygorystyczne zasady tego, czym ceremonia miała być. Już nie tylko bankietem i okazją do spotkania ze znajomymi, ale mocno sformalizowanym rytuałem. Tym samym nie wystarczyły same pieniądze, trzeba było wykazać się też odpowiednim kapitałem kulturowym, żeby móc uczestniczyć w takiej ceremonii. Szybko powstały konkretne szkoły herbaty, konkretne zasady, a co za tym idzie – nie można było sobie użyć ot takiej czarki czy dzbanuszka, czy takiego czy innego stroju. A im bardziej rozwijające się mieszczaństwo chciało zasmakować życia arystokracji, tym więcej inwestowało w naukę ceremonii herbacianej. Obycie w herbacianych sprawach stało się wyznacznik statusu, tak jak muzyka klasyczna, opera czy gra na fortepianie u nas.
Tak mocno utrwaliliśmy w swoich głowach obraz japońskiego społeczeństwa jako społeczeństwa zafascynowanego ceremonią herbaty i wszystkim co z nią związane – czyli ceramiką, ogrodami, kwietnymi aranżacjami, że próbujemy nagiąć i dopasować to, co wiemy o Japonii do tego jednego zestawu skojarzeń. Początkiem tej fali była m.in. opera Madame Butterfly, i wczesne filmy Hollywood, np. Sayonara z Marlonem Brando[14], choć można by się pokusić o spojrzenie jeszcze dalej wstecz, na fascynację japońskimi drzeworytami, materiałami, szukaniem w Japonii inspiracji do tworzenia sztuki (robił to m.in. Van Gogh).
Jedną z osób, która się najbardziej na tym polu zasłużyła był Okakura Kakuzō, autor Księgi herbaty, eseju, który napisał po angielsku dla cudzoziemców. Nie będę dziś analizować samej treści książki, choć na pewno przyczyniła się do popularności skojarzenia Japonii z ceremonia herbaciana. Okakura w swoich wykładach określał Japonię mianem „muzeum Azji”, opisywał ją jako kraj, który nie dość, że ma w sobie wszystko to, co można znaleźć w innych krajach Azji, to jeszcze robi to lepiej. „Błogosławieństwo niezakłóconych rządów, dumna samowystarczalność niepodbitej rasy, i wyspiarska izolacja, która chroniła przez pokolenia idee i instynkty przed kosztem ekspansji – to wszystko uczyniło z Japonii prawdziwy skarbiec azjatyckiej myśli i kultury[15]” Albo: “Wody falujących pól ryżowych, pstre kontury naszego archipelagu… z tego wszystkiego narodziła się ta delikatna prostota, ta romantyczna czystość, która hartuje duszę japońskiej sztuki… Ta wrodzona miłość do schludności, która choć czasami stoi na przeszkodzie wielkości, lecz nadaje cudowne wykończenie naszej sztuki – zarówno tej przemysłowej, jak i dekoracyjnej; nie ma jej w żadnych dziełach z kontynentu. A to dlatego, że nie pozwoliliśmy umrzeć naszej prawdziwej duszy naszej antycznej sztuki.”[16]
I to jest właśnie narracja, którą przejęli w dużej mierze cudzoziemcy, którzy odwiedzali Japonię od jej otwarcia się na świat. Japonia jako serce azjatyckiej kultury, jako miejsce, które zakonserwował czas i tak dalej. To nie jest tak, że Japonia ma bardziej tajemniczą czy bogatą kulturę niż jakikolwiek inny kraj Azji. Ale nie po to włożono TYLE wysiłku w wyprodukowanie tego mitu, żebyśmy teraz myśleli inaczej. A często ironia jest jeszcze większa – bo często najpierw Japończycy odkrywali coś w Korei, żeby potem opakować to i sprzedawać w Japonii jako coś tradycyjnie japońskiego. Więc mamy tutaj podwójną kolonialistyczną reinterpretację – bo pamiętajmy, że Korea była wtedy japońską kolonią.
Nie chce mi się tutaj analizować dzieł Okakury, ale mam nadzieję, że przeczytane dwa fragmenty (w moim luźnym tłumaczeniu) pokazały Wam, jak łatwo jest przeciągnąć sferę znaczeń z dyskusji o niewinnej „estetyce” w stronę nacjonalizmu. W Japonii właśnie w takim nurcie estetyka – m.in. estetyka przemijalności, symbolika np. płatków wiśni itd. – została spolityzowana i używana nachalnie przez lata propagandy, podczas wojny na Pacyfiku – mówiono m.in. o żołnierzach, którzy opadają jak płatki wiśni[17]. Estetyka i kultura to nie tylko gadanie o herbacie czy czarkach – to także często pierwszy filtr, przez który na daną kulturę patrzymy, ale także filtr, przez który dana kultura chce dać się zobaczyć. Wbrew pozorom, mało rzeczy pod kątem takich dużych narracji dzieje się przypadkiem.
Od mówienia o Japonii jako o „kraju estetyki”, jako o kraju z wyższą kulturą niż pozostałe kraje Azji, nie było daleko do szerzenia „cywilizacji” i „kaganka oświaty” w Korei czy w Tajwanie. Co z tego, że zaczęto tworzyć takie kategorie i połączenia znaczeń relatywnie niedawno – na fali nowotworzonej tożsamości, rodzącej się w bólach definicji „Japończyka” i „japońskości” wyrwane często sprzed tysiącleci słowa, określenia i kategorie, zaczęto wynosić do rangi jedynej słusznej definicji Japonii w ogóle. To chichot historii, że replikujemy często imperialistyczną i nacjonalistyczną narrację – nie różni się to specjalnie od tego, gdybyśmy zaczęli opowiadać mity o aryjskiej rasie i jej wyższości nad innymi.
Dlatego zanim zrównamy Japonię czy jakikolwiek inny kraj z jakąkolwiek definicją, weźmy głębszy oddech i zastanówmy się. Czy na pewno możemy przyrównać jakieś określenie, które ma korzenie np. w ceremonii herbacianej do całego kraju? Co mogę wynieść z tekstu, który promowany jest jako japoński esej o estetyce? Czy w ogóle istnieje coś takiego jak „narodowa” estetyka?
Ja mam tylko jedną wskazówkę – wątpcie. Najlepiej we wszystko. To nie chodzi o to, żeby teraz spalić swój egzemplarz „Księgi herbaty”. Ale żeby przeczytać ten tekst i wszelkie inne krytycznie – podkreślić sobie fragmenty, w których padają prawdy objawione o tym, jaka to niby Japonia jest, albo jacy są Japończycy. Zakreślić fragmenty, w których porównuje się „Wschód”, czyli „Japonię” z „Zachodem”. Zastanowić się, dlaczego dana kultura kojarzy się nam z tak mocno konkretnymi obrazami i poniuchać. Bo wiecie, że np. Toyota, kiedy wchodziła na brytyjski rynek, sponsorowała całą serię artykułów o tym, jak niby Brytyjczyków i Japończyków łączy właśnie miłość do herbaty[18]? Tekstom towarzyszyły oczywiście zdjęcia Japonek podczas ceremonii herbacianej. Zastanówcie się, dlaczego wydawcy prędzej wydadzą książkę o japońskiej estetyce niż problemach społecznych. Dlaczego tak trudno kultywować swoje zainteresowania Japonia, zwłaszcza na polu naukowym, bez wplatania się w zen, teatr nō, ceremonię herbaciana i tak dalej. (Hint: pamiętajcie, że dziennikarze dostają zlecenia na teksty, które będą się czytać, japoniści: na badania czy konferencje, które często finansuje japoński rząd, a nawet wydawnictwa konkurują o japońskie granty na projekty, które muszą się w jakiś sposób wpisać w to, jak Japonia chce być postrzegana za granica).
No i jeszcze jedno – Japonia inwestuje naprawdę ogromne kwoty w promowanie takiego a nie innego obrazu Japonii, między innymi za pomocą funduszu Cool Japan (a mówimy o wielomilionowych kwotach), więc poza medialno-akademicka papka, stajemy w szranki z nacjonalistycznym soft-power. Muzea, galerie, japońskie festiwale (i te wszystkie przebieranki w kimona, gra na shamisenie itd.), filmy, seriale (zwłaszcza sposób przedstawiania Japonii w zagranicznych produkcjach), no lista nie ma końca. Nie ma nic złego w grze np. na koto czy fascynacją teatrem kabuki – super sprawa. Ale Japonia to nie tylko kabuki i wąskie spektrum kultury zawetowane przez japońskich oficjeli. I mam nadzieję, że nie będziecie się bali poszukiwać tej Waszej Japonii, nawet jeśli zaprowadzi Was do zatęchłych klubów, gdzie grają superniszowe zespoły, o których nikt nie słyszał, które po swoich występach sprzedają wypalane w domu CD limitowane do 20 sztuk.
Powiem jeszcze na koniec tak – to nie jest tak, że mi się nie podobają rzeczy, które uważane są za „japońską” estetykę. Nałogowo kolekcjonuję albumy o japońskim rzemiośle, o sztuce użytkowej, autentycznie kocham tę stylistykę. Ale jestem świadoma tego, że
a) jestem tym opatrzona, takie rzeczy mieli ludzie, którzy byli czy są dla mnie wyznacznikiem stylu czy źródłem inspiracji, dlatego naturalnie takie rzeczy zaczęły podobać się także mi
b) takie rzeczy promowane były w gazetach, które czytam, na profilach w mediach społecznościowych, które lubię albo mieli je ludzie z mojej bańki
c) widziałam sporo takich rzeczy podczas podróży po Japonii, więc potem zaczęłam coraz bardziej zagłębiać się w temat.
Miałam na szczęście okazję być w japońskich domach i wiem, że jest to tylko fantazja na temat tego, czym ta japońska „estetyka” jest. Bo tych estetyk jest wiele – i jest to definicja mocno związana z klasą społeczną, jak zresztą w każdym kraju. Dlatego mogą podobać mi się czarki, mogę lubić ogrody kamienne czy ludowe zabawki typu lalki kokeshi, ale nie oznacza to, że twierdzę, że są one prawdziwą definicją Japonii i jedyną słuszną japońską estetyką. Są jakimś skrawkiem Japonii, ale interesuje mnie Japonia cała – także ta ze sklepami wszystko za 100 jenów, z plastikowymi łazienkami, z neonami, z domami z prefabrykatów, ze znoszonymi butami podłej jakości, z wszechobecnym plastikiem.
Dlatego zachęcam do inspirowania się i poszukiwania tego, co się Wam podoba, ale błagam – nie podpierajcie tego, poszukiwaniem „prawdziwego serca Azji”, „japońską estetyką”, „wab-isabi”, „zen”, „szintoizmem” czy czymkolwiek. Bo jest duże ryzyko, a nawet bardzo duże, że wasze rozumienie tego, czym te rzeczy są, jest skrzywione nie tylko przez nasze orientalistyczne, czyli dość wyidealizowane i ograniczone spojrzenie, ale także przez nacjonalistyczne tworzenie japońskiej tożsamości narodowej w samej Japonii. Nie traktujmy kultury jako coś, co można łatwo opakować w ładny papier i sprzedać. Homogeniczna Japonia jest mitem, nie ma jednej definicji tego, czym Japonia jest, tak jak nie ma jednej definicji japońskiej kultury. A każdy, kto twierdzi inaczej… niestety mocno upraszcza, albo kłamie.
Bo serio – jeśli uważacie, że Japończycy w wolnej chwili układają bukiety z kwiatów, parzą herbatę na ceremoniach herbacianych i tak dalej, to niestety, jesteście w błędzie. No chyba że mówicie o super wysokiej klasie społecznej albo o wyższo-średniej, aspirującej. Ale jeśli mówimy o kraju, który od trzydziestu lat zmaga się z niezbyt ciekawą sytuacją ekonomiczną, jest to chyba jednak spore nadużycie. No i chyba interesowanie się jakimś krajem tylko pod warunkiem, że mamy do czynienia z ludźmi bogatymi i „wysokimi strefami” jest po prostu słabe. Tak jakby ktoś chciał Was odwiedzić w Polsce i czuł się zawiedziony, że nie mieszkacie w szlacheckim pałacyku. No chyba, że mieszkacie, to sorry – jesteście wyjątkiem, który potwierdza moją tezę.
Mam nadzieję, że nie zakręciliście się zbytnio i że nasze wspólne lawirowania coś zostawią w Waszych umysłach. Zachęcam do odkrywania tego wszystkiego po swojemu – poszukajcie sobie tekstów o japońskiej estetyce, przeczytajcie raz jeszcze książki, które macie na półkach, choćby we fragmentach i spójrzcie teraz na te teksty krytycznie. Zastanówcie się, zastanówmy się, co jest w nich fajnego, czym można się zainspirować, a co jest nacjonalistyczną papką albo w ogóle jakimś bełkotem, którego nie da się zrozumieć i może nie warto. Kwestionujmy to, jak się pisze o Japonii i jakimkolwiek kraju, ale nie tylko, tak jak mówiliśmy w pierwszych odcinkach, wtedy gdy mowa o „Dalekim Wschodzie” czy o „japońskiej recepcie na szczęście”, ale także, a może, zwłaszcza wtedy, gdy w pozornie obiektywnych tekstach udowadnia się japońskość czegokolwiek – na razie mówiliśmy głównie o estetyce, kulturze i sztuce, więc skupcie się na tym. Uwierzcie mi, zaczniecie zgrzytać zębami na widok większości tekstów kultury, które pojawiają się w polskich mediach, ale także tekstów, które są wydawane w książkowej formie. Nie jest lekko, ale uwierzcie mi – trochę wątpienia i kwestionowania, także, a może zwłaszcza autorytetów nie zaszkodzi.
Ale… to dobrze! Nareszcie będziecie mogli łatwiej podejmować książkowe decyzje! Spójrzcie na to pozytywnie – może choć troszkę stuningowaliście swój bullshitometr i będziecie mogli łatwiej ocenić, co trzyma się kupy, a co nie, i dzięki temu nie będziecie musieli pytać mnie czy kogoś o radę, tylko sami zaczniecie wyruszać na poszukiwania. Wiadomo – czasami będą owocne, innym razem nie. Ale nie bójcie się – ołówek w dłoń i do dzieła. A gdyby ciekawiły Was wątki, które dzisiaj poruszyłam, to zajrzyjcie na naszą stronę – znajdziecie tam transkrypt i przypisy do źródeł z tytułami książek, które mocno zmieniły moje postrzeganie historiograficznej narracji na temat Japonii.
Mam nadzieję, że się Wam podobało – podsyłajcie teksty, które według Was spełniają te definicje, ale też pytania, wątpliwości i inne przemyślenia. Jestem tutaj, żeby dzielić się tym, co wiem, ale uwierzcie mi – też bardzo dużo się przygotowując te podcasty uczę. I często wynoszę dużo z rozmów z Wami już po emisji.
Dlatego dziękuję za słuchanie „Tajfunowych przypisów”. To naprawdę wiele dla mnie znaczy. No i do usłyszenia!
[1] Drzeworyty z takim motywem nazywane były he-gassen; przykładowy możecie zobaczyć tutaj: https://www.wul.waseda.ac.jp/kotenseki/html/chi04/chi04_01029/index.html
[2] Spójrzcie na zdjęcie pawilonu do ceremonii herbacianej z okresu Momoyama (XVI wiek) http://www.moaart.or.jp/en/about_moa/facility/honkan2f/kincha/
[3] Carol Gluck, Japan’s Modern Myths: Ideology in the Late Meiji Period (Princeton University Press, 1985)
[4] Carol Gluck, str. 19-20.
[5] Christopher Harding, Japan Story: In Search of a Nation, 1850 to the Present (Penguin: 2019), s. 59.
[6] Christopher Harding, str. 66
[7] Ibid.
[8] Rupert A. Cox, The Zen Arts: An Anthropological Study of the Culture of Aesthetic Form in Japan (Routledge, 2003), str. 55-56.
[9] Japan Story, str. 67.
[10] Marius Jansen, The Making of Modern Japan, s. 205
[11] Invention of religion in japan, 116
[12] O “stworzeniu” szintoizmu przeczytacie w świetnej książce The Invention of Religion in Japan – informacje, które zawarłam w kilku poprzednich akapitach bazują na rozdziale czwartym, „The Science of the Gods”
[13] Rupert A. Cox, op. cit., str. 48-49.
[14] Cox, str. 23
[15] Kakuzō Okakura, The Ideals of the East with Special Reference to the Art of Japan (London: John Murray, 1903) [cytat za:] Michael F. Marra, Modern Japanese Aesthetics: A Reader (University of Hawaiʻi Press, 2001), str. 66.
[16] Ibid., str. 67
[17] Więcej na temat imperialistycznej propagandy w odniesieniu do estetyki przeczytacie w: Emiko Ohnuki-Tierney, Kamikaze, Cherry Blossoms, and Nationalisms: The Militarization of Aesthetics in Japanese History (University of Chicago Press, 2002)
[18] Cox, str. 23.
6 replies to “Tajfunowe przypisy – odcinek 3 “Czy istnieje coś takiego jak ‘japońska’ estetyka?””
Marta
Dzięki za ten podcast! Tematy okołojapońskie fascynują mnie od dawna i mimo świadomości, że hity typu “Wyznania gejszy” należy traktować z mocnym przymrużeniem oka, nie zdawałam sobie w pełni sprawy, jak często inne narracje (mniej ostentacyjne) mogą być wypaczone oraz (co samo w sobie jest super ciekawe) jakie ma to podłoże historyczne i polityczne. Jestem też bardzo ciekawa, jak oceniasz obraz Japonii sprzedawany w książkach Joanny Bator (bardziej mam na myśli “Japoński wachlarz” niż “Purezento” – romans w rytmie kintsugi, tu łatwo zgadnąć 🙂 ) i Kazuo Ishiguro.
Tomasz Syta
Trzeba pamiętać ze Wachlarz został napisany w latach 90tych. Zatem jest to opis Japonii z tamtych lat.
Ola
Jestem hipokrytką, mało wiem o Japoni, Korei Południowej, mimo że mimochodem śledzę kontent na yt. Osobiście dziękuję Pani za: impuls do krytycznego myślenia, podejmowania próby weryfikacji informacji oraz za dzielenie się ciężko zdobytą wiedzą.
Uważam, że bardzo przyda się demitologizacja Azji wschodniej. Słowa zdają się mieć w tym przypadku większą moc niż obraz. Tak, zachęciła mnie Pani do sięgnięcia po pozycje wydawnictwa i czytania bloga.
Nie mogę doczekać się kolejnego odcinka. Jestem bardzo ciekawa osobliwych cech kultur wpółczesnych mieszkańców tych krajów (o ile takie istnieją w skali globalnej).
Tomasz Syta
Jednak śmiem się nie zgodzić z surowa opinią o „Japoni utraconej”. Nie zauważyłem aby autor jakoś biadolił ze stara Japonia znika. Owszem, narzekał nad strasznym podejściem Japończyków do przyrody i ochrony zabytków, ale chyba ma do tego prawo (i niestety ma racje w tym temacie). Co do Miecza i Chryzantemy to zapewne Karolina ma racje. Sam się dziwiłem dlaczego ta pozycja jest sugerowana jako „must read”. Dla mnie książka, która opisuje Japończyków sprzed 70 lat nie ma zbyt wiele zastosowania w poznaniu współczesnej Japonii. Uważam ze duży sens maja książki napisane przez Polaków mieszkających w Japonii, będących w związkach z Japończykami. Podkast super, bardzo proszę o więcej.
Blazej
Przesluchalem wszystkie odcinki podcastu, od razu po tym jak znalazlem odnosnik do niego w Dziale Zagranicznym. Przystepnie podana tresc i do tego okraszona spora iloscia przypisow(!), co zacheca do dalszych poszukiwan na wlasna reke. Jesli chodzi o wycieczki w kierunku przeroznych zauulkow danego tematu – uwazam, ze to potrzebne, jesli chcemy przedstawic jak najlepiej zagadnienie, zwlaszcza w szerszym kontekscie.
Czekam na wiecej.
Dominika
Dotarłam na Pani kanał po odcinku w Dziale zagranicznym. Przesłuchałam właśnie wszystkie odcinki – bardzo podoba mi się temat kreowania się Japonii w oczach zagranicznych państw. Dotychczas zastanawiałam się własnie nad tym połączeniem starej Japonii z nową, kreowaniem się na kraj pełen równowagi zarówno w życiu prywatnym zwykłego japończyka, w świecie duchowym, czy właśnie w estetyce. Wniosek, że wynikało to z poszukiwania swojej tożsamości przez samych japończyków otworzyło mi głowę. Japończycy zaczęli szukać tego, co jest prawdziwie “japońskie” i na nowo to pisać, kreować, a także promować jako wizerunek tej właściwej Japonii 😀
Pasuje mi to do całej układanki, jaką jest dla mnie kultura Japonii, i którą sobie w głowie powoli układam.
Pytałaś o tematy, które interesują twoich odbiorców. Mnie ciekawi temat subkultur w Japonii. Ciekawi mnie to, że Japończycy lubią się utożsamiać z jakąś grupą społeczną, wejść w jakąś rolę i to często wykreowaną przez filmy, popkulturę amerykańską. Stają się kimś innym i to najlepiej wyrazistym, podążającym za zasadami jak się zachowywać, ubierać i wysławiać. Dowiedziałabym chętnie czegoś więcej o tym 😉
Podobne wpisy
Tajfunowe przypisy – odcinek 2 “Czy ikigai to faktycznie japońska recepta na szczęście?”
Cześć! Z tej strony Karolina Bednarz. Witam w drugim odcinku Tajfunowych przypisów, podcastu, w którym będę się starać przybliżyć Wam Azję Wschodnią. Przypomnę jeszcze pokrótce, że nie mam jednak zamiaru …
Tajfunowe przypisy – odcinek 0 “Przypisy?! To ktoś to czyta?”
Transkrypt Dzień dobry, cześć! Tutaj Karolina Bednarz z Tajfunów. Witam w Tajfunowych przypisach, a konkretnie w zerowym odcinku naszego nowego podcastu. Tak, to taki odcinek w ramach wstępu, bo z …
Tajfunowe przypisy – odcinek 4 “O co chodzi z tym całym zen?”
Dzień dobry! Z tej strony Karolina Bednarz i po dłuższej świątecznej przerwie witam w kolejnym odcinku „Tajfunowych przypisów”. Jeśli trafiliście lub trafiłyście tu przypadkiem i nie wiecie, o co chodzi, …