Nie mam zielonego pojęcia, jak zacząć opis tej książki, bo na pewno nie tego się spodziewałam. I nie, nie wyszło to książce na złe, wręcz przeciwnie. Po opisie wydawcy wyobrażałam sobie to jako wielopokoleniową powieść osadzoną na tajwańskiej prowincji – i częściowo tak faktycznie jest. Ale dla mnie Ghost Town Kevina Chena to przede wszystkim opowieść o traumie – i tak, jest tutaj sporo opisów mocno graficznej przemocy (i fizycznej i psychicznej).
Główny bohater, Chen Tien-Hong, ucieka z wioski, z której pochodzi za granicę, do Berlina – w poszukiwaniu sensu życia, pracy, miłości. Miał świadomość, że jako gej nigdy nie będzie mógł być sobą na prowincji. Akcja powieści zaczyna się, gdy Chen wypuszczony jest z więzienia za morderstwo swojego partnera, T., i wraca w swoje rodzinne strony, gdzie nadal mieszkają jego siostry. A jako że jego powrót zbiega się ze Świętem Duchów, wszystkich bohaterów gnębią duchy (te prawdziwe i urojone) i bolesne wspomnienia z przeszłości.
Ghost Town to lektura, która wciąga, ale też wpuszcza raz na jakiś czas na manowce – potrzeba chwili, żeby przyzwyczaić się do wszystkich imion i zrozumieć, kto jest kim (nie do końca rozumiem tutaj decyzję tłumacza, żeby przetłumaczyć imiona bohaterów na angielski, no ale – licentia poetica). Nie jest to książka lekka, miejscami chaotyczna, często też mocno okrutna, nie daje też wielkiej nadziei. Ale jeśli interesuje Was literatura tajwańska, trudno mówić o kanonie literatury współczesnej bez książki Kevina Chena, która stała się na Tajwanie bestsellerem i która po niedawnym ukazaniu się angielskiego tłumaczenia dotarła nareszcie do szerszego grona odbiorców.