Nigdy nie przypuszczałam, że znajdzie się na tajfunowych półkach książka z Afryką w tle, dlatego jestem niesamowicie wdzięczna za zrządzenie losu, które sprawiło, że w moje ręce trafiło Kololo Hill. To historia rodziny indyjskiego pochodzenia, która zmuszona jest do opuszczenia Ugandy, w której mieszka od dziesięcioleci.
Są lata 70., a w Kampali narasta przemoc. Ludzie znikają z dnia na dzień, żeby nigdy nie wrócić, a rządzący podsycają nienawiść wobec różnych mniejszości. Pewnego dnia prezydent Ugandy, Idi Amin, ogłasza, że osoby azjatyckiego pochodzenia mają 90 dni na opuszczenie kraju, a tym samym zostają zmuszone do oddania swojego majątku za bezcen, w panice poszukując sposobu na wyjazd.
Asha i Pran są świeżo po ślubie i próbują przetrwać w coraz bardziej okrutnej rzeczywistości, w międzyczasie nawigując różnymi wyzwaniami w swoim prywatnym życiu. To historia o tożsamości, o miłości i o rodzinie, która bynajmniej nie idealizuje i nie upraszcza – raczej pokazuje, że nic nie jest takie, jakie sobie wymarzyliśmy. To opowieść o ścierających się siłach, o poczuciu zagubienia, o poszukiwaniu tożsamości, ale także ważny zapis historii, o której się nie uczymy – nie tyle historii Ugandy, ile skutków, jakie wywołały stulecia brytyjskiej kolonizacji i jej późniejszy zmierzch.
Kololo Hill to momentami intymna opowieść o rodzinie, a momentami zapis “wielkiej” historii. Dzięki temu powieść angażuje nas emocjonalnie, gwarantuje literacką przyjemność, a dodatkowo zachęca do dalszych poszukiwań.
Na razie nie ma opinii o produkcie.