Nigdy nie byłam fanką powieści detektywistycznych ani kryminałów – nie rozumiałam, dlaczego miałabym spędzić ileś godzin na doszukiwaniu się wskazówek, zastanawianiu, co mogło mi umknąć albo na próbach zgadywania, kto dokonał zbrodni. Ale pewnego dnia, totalnie przypadkiem, sięgnęłam po powieść jednego z najsłynniejszych pisarzy tego gatunku, Seishiego Yokomizo w tłumaczeniu Louise Heal Kawai… i przepadłam na cały dzień.
Historia rozpoczyna się dość prosto – w rezydencji rodu Ichiyanagi ma mieć miejsce ślub. A przynajmniej taki był plan – niedoszła para młoda zostaje brutalnie zamordowana w noc przed wielkim wydarzeniem. Kiedy na scenę wkracza detektyw Kindaichi okazuje się, że pokój, w którym spędzili tę noc, był zamknięty od środka, a jedyną poszlaką jest krwawy odcisk dłoni i znaleziony w śniegu zakrwawiony miecz.
Yokomizo wrzuca nas w tok rozumowania Kindaichiego i nie pozwala nam ani na chwilę odwrócić wzroku. Przy okazji narrator/pisarz zastawia na nas pułapki, na które dajemy się złapać, przez co umykają nam szczegóły, które pod koniec okażą się kluczowe do rozwiązania zagadki. W tym wszystkim towarzyszą nam mniej i bardziej ekscentryczni członkowie rodu Ichiyanagi, która przedstawiona jest na początku książki, jakbyśmy mieli do czynienia z teatralną sztuką. I w jakimś sensie tak jest – tempo akcji i sposób narracji – oraz przede wszystkim fakt, że wszystko dzieje się w bardzo określonej i opisanej w najdrobniejszych szczegółach przestrzeni, sprawia, że The Honjin Murders czyta się tak, jakbyśmy oglądali sztukę wystawioną na deskach teatru.
A zakończenie totalnie rozwaliło mi mózg – próbując pozbierać się do kupy spędziłam sporo czasu, wracając do kluczowych fragmentów i szukając momentu, kiedy nitka wypadła mi z rąk. Gratka dla fanów detektywistycznych opowieści, zwłaszcza w stylu retro – więc jeśli podobała się Wam Gąsienica (a zwłaszcza opowiadania takie jak “Spacerowicz po poddaszu”), to nie możecie nie przeczytać The Honjin Murders.
Na razie nie ma opinii o produkcie.