Jeśli jakaś książka zasługuje na miano “epickiej”, to jest to bez wątpienia Tomb of Sand Geetanjali Shree w tłumaczeniu Daisy Rockwell. Powieść wyłamuje się wszelkim definicjom i schematom, to celebracja języka i sztuki – zarówno pisania, jak i tłumaczenia. Nie znajdziecie tutaj logicznej struktury, wydarzenia nie są opisywane chronologicznie, narracja błądzi, robi zakręty, skacze w czasie – a my razem z nią, bo każde kolejne zdanie pochłania nas swoim kunsztem bez reszty.
Bałam się tej książki i jej rozmachu – pod kątem długości, jak i jakości samej literatury. Bałam się, że albo odbiję się od niej, albo w niej przepadnę. Stało się inaczej – płynęłam, jak przez sen albo jak przez opowieść snutą przez kilka osób przy stole, które co chwila sobie coś przypominają, dopowiadają, uzupełniają nawzajem, prowadzona przez trzy przewodniczki: Shree i Rockwell oraz główną postać, która postanawia zmierzyć się ze swoją przeszłością, przykrytą przez lata blizn wynikających z ignorowania traumy. To historia o konkretnej rodzinie i o “wielkiej” historii – czyli o podziale Indii w 1947 roku, katastrofalnym wydarzeniu, którego echa odbijają się na subkontynencie indyjskim do dziś.
To opowieść o tym, co oznacza bycie kobietą. Ale przede wszystkim – o granicach. O ich zacieraniu, o ich przekraczaniu, przesuwaniu, naginaniu. Granicach na mapie, granicach w naszych głowach. Barierach społecznych. Stereotypach, traumie. To książka, przez którą wartko płyniemy, nawet gdy jej nurt co chwilę zmienia bieg. Ale jest to chaos przemyślany, bo nawet gdy narracja skręca nagle w innym kierunku, niesie nas potęga literatury – a słowo jest tutaj i tłem i narzędziem i w jakimś stopniu główną bohaterką tej książki.
Celebracja literatury i magii języka. Tomb of Sand to na wielu poziomach książka wybitna.